Rozdziały będą pojawiać się średnio co 10 dni ;)

Czy to takie trudne poświęcić pięć minut i napisać komentarz? Myślę, że nie.
Wiedz, że twoja opinia motywuje nas do działania ^^
Boli mnie... nas fakt, że według ankiety czyta nas 10 osób (przynajmniej tyle się deklarowało)
a gdy przychodzi co do czego, to tylko 4 osoby potrafią wyrazić swoją opinię.


29.12.2012

[x13] Voices In My Head




- Tato? - Słaby głos smutnej dziewczynki przerwał ciszę zakłócaną jedynie miarowymi oddechami kędzierzawego jegomościa. Nie chciała mu przeszkadzać, miała jednak świadomość tego, że gdy słowa nie popłyną w tym momencie, nigdy już nie będzie mogła ich z siebie wyrzucić. To było liną przywiązaną do jej krtani, na której końcu zawisł kilkutonowy głaz. Żadne z tych zlepków liter, które poznała do tej pory, nie były odpowiednimi by opisać jak mocno i jak dogłębnie ją zranił. I nie chodziło nawet o to, że robił to całymi miesiącami. Poczuła się skrzywdzona, bo nigdy nie ingerował w sprawy jej przyjaźni, a dnia dzisiejszego przekroczył próg jej bezwzględnej osobistej przestrzeni. Usiadła po drugiej stronie mahoniowego biurka, słysząc jak delikatnie kołysze się na swoim ciężkim fotelu. Gdy była mniejsza, zbierała za to nietęgie lanie. Wciąż mówił, że gdy przewróci mebel, może zrobić sobie krzywdę. Bał się o nią, przestała więc zachowywać się jak gówniara. Nie dlatego, że lękała się bólu łączącego się z upadkiem, ale dlatego, że jego to przerażało.
- Nie mamy o czym rozmawiać Annabelle, połóż się spać, jutro czeka Cię ciężki dzień. - Lekka światłość przebijająca się przez mrok dawała jej nadzieję. Nigdy nie zwracała uwagi na to całe ekologiczne zamieszanie. Dopiero teraz gdy w większości przypadków widziała jedynie ciemność doszło do niej jak wiele energii pochłania specjalistyczne oświetlenie gabinetu ojca. Uniosła twarz ku górze, przystawiając do oczu dłoń, zupełnie tak jakby raziło ją popołudniowe słońce. W tej beznadziejności przeczuć uśmiechnęła się nawet na sekundę, wierząc w to, że jakimś cudem uda jej się to przetrwać. Rogówka miała się zregenerować. Mógł minąć rok, ale mogło też upłynąć sto lat zanim z tej pustki wyłoniłyby się jakiekolwiek kolory. Powoli szalała sądząc, że Bóg jednak się zlitował i wziął ją pod swoje miłosierne skrzydła. To było jak wybawienie, jak kąpiel w chłodnym jeziorze po całych godzinach spędzonych na dzikiej plaży.
- Nie jestem śpiąca tato. - Zabrakło w tym pretensji, które przecież przyprowadziły ją do tego pomieszczenia. Wypadło to z jej ust niczym śpiew skowronka, niczym trel innego ptactwa. I odeszły w niepamięć wszystkie złości, gnieżdżące się tytanowymi szponami u szczytu jej głowy. To był jej ojciec. Nie posiadała innego. Co z tego, że rozmawiali ze sobą tylko od wielkiego święta? Co z tego, że jedli osobno i nie zachwycali się swoimi osiągnięciami? Skrzywiła usteczka przypominając sobie jak kilka miesięcy temu zaglądała do jego sypialni budzona ojcowskim krzykiem. Jak podchodziła do jego łóżka sprawdzając czy nie śpi. Jak układała się przy jego boku głaszcząc jego ciemną czuprynę i szepcząc te uspokajające dźwięki ulubionych wierszy, które spisała w swoim pamiętniku Molly. Gdy stawał się dostatecznie spokojnym wracała do siebie udając, że nic takiego się nie wydarzyło. Byli do siebie podobni z tą różnicą, że on potrafił grać. Przybrał tą swoją kamienną maskę jakby uczucia były wstydem.
- Nieważne Annabelle, idź stąd, powiedz co masz powiedzieć i wyjdź. Ja też jestem zmęczony. Nie mam ani grama siły na kłótnie. - Nie chciała przecież się kłócić. Czy tak wyglądała? Zmarszczyła brwi, bo nie docierało do niej to pochopne ocenianie. Może faktycznie za dużo sobie wyobrażała? Chciała zmian, a wszystko lewitowało bez ustanku po jednej i tej samej orbicie. Aż do znudzenia. Dało się jeszcze ocalić tą rodzinę? Ona chciała. Upierała się przy tym niedorzecznie. Tylko to jej pozostało. I Niall nawet jeśli ostatnio troszkę się zaniedbywali. Więzi krwi były najsilniejsze i to one tworzyły przyszłość. To one budowały bezpieczne jutro.
- Przyszłam bo... - zaczerwieniła się w wahaniu. Starała się, wyobrazić sobie jak zareaguje na tą sensację. Niezwykle rzadko bowiem słyszał takie deklaracje padające z jej wysuszonych ust - Przyszłam bo chciałam Ci powiedzieć, że Cię kocham, nawet jeśli Ty nie jesteś już w stanie tego robić. Nawet jeśli masz do mnie żal o mamę i o Dylana. O to wszystko co stało się z mojej przyczyny choć Bóg mi świadkiem, że nie chciałam tego. Przyszłam Ci powiedzieć, że kocham Cię tak bardzo, że aż Cię nienawidzę, bo chcę odejść, ale Ty mnie tu zatrzymujesz. Nie słowem, bo wiesz, że tego oczekuje. Wiesz, że jedynym co chcę usłyszeć jest to Twoje 'zostań córeczko'. Zatrzymujesz mnie paskudną, niszczącą od wnętrza nadzieją, że potrafię nas jeszcze uratować. Odbudować. Jesteś moim tatą, muszę Cię kochać, bo nie mam nikogo innego. A ty... - Otarła grzbietem dłoni skapujące po policzkach łzy. - ...a Ty powinieneś być ze mnie dumny przez wzgląd na wszystko to co się wydarzyło. Nie poddałam się, czyż nie tego mnie uczyłeś? Wytrwałości, walki o swoje, walki o to w co się wierzy. Kocham Cię tak intensywnie, że aż boli mnie wszystko w środku. Kocham Cię, bo mama cię kochała. Kocham Cię, bo pamiętam jak opatrywałeś w dzieciństwie wszystkie moje rany i jak tuliłeś mnie do boku bym się nie rozpłakała. Kocham Cię pomimo tego jakim jesteś gburem i egoistą. Kocham Cię bardziej niż to sobie wyobrażasz nawet jeśli mi nie pozwalasz i robisz wszystko bym odpuściła. Kocham Cię, bo nie potrafię inaczej. Wybacz więc, że zawracam Ci dzisiaj głowę. Po prostu musiałam w końcu to z siebie wyrzucić, bo ta miłość zaczyna mnie przytłaczać.
Mówiła i płakała, płakała i mówiła, a on patrzył nad nią z dłonią zawieszoną w połowie drogi do ust. Nie spodziewał się, bo nie dawała mu żadnych znaków. Mijali się każdego dnia. On szalał z żalu i tęsknoty, a ona tak nienaturalnie mocno przypominała mu Molly, że aż nie był w stanie na nią patrzeć. Miała jej oczy i jej usta. Tylko burza jasnych, pszenicznych włosów odziedziczona po babce Horan świadczyła o bliskim powiązaniu. Zazgrzytał zębami wsłuchując się w monolog, który choć poruszający nie był rzeczą stosowną. Powiedział jej nie raz i nie dwa, co sądzi o tego typu wypowiedziach. Chciała mu zamieszać w głowie, zmusić go do otworzenia się na silniejsze bodźce. Nie był na to gotowy. Jeszcze nie przetrawił wszystkich boleści. Dopiero głos Morgan dochodzący z półpiętra oprzytomnił go na tyle by mógł podnieść sparaliżowane ciało z siedziska. Przerażało go to wszystko co mogło przetoczyć się przez ten dom za sprawą jej zbyt pochopnie podejmowanych decyzji.
- Chcesz odejść? Nie będę Cię zatrzymywał, ale jeśli opuścisz mury tego domu nie mając tego pozwolenia z przykrością muszę stwierdzić, że nie będziesz miała po co tu wracać Annabelle. Powiedz mi tylko jedno, on jest wart aż tyle? Twoja przyjaciółka jest tyle warta? Kiedyś potrafiłaś obejść się bez nich. - Wstrzymała oddech. Co to miało do rzeczy? Przeprowadzka była jej sprawą, nie Holdena i nie Lee, która ostatnio faktycznie przechodziła samą siebie. To ona osobiście dusiła się wszystkimi niedopowiedzeniami. Nie chciała odchodzić, chciała być tu przy nim by móc pocieszyć go w odpowiednim momencie, ale nie była też samobójczynią. Trwanie w bezruchu zabierało jej zbyt wiele energii. Beznamiętna wypowiedź ojca uderzyła tam gdzie trafić zapewne miała. W sam środek serca. Wyżłobiła w komorach wielką wyrwę z której fontanną tryskała czerwieniejąca krew. Mógł na nią wrzeszczeć, mógł rzucać przedmiotami i wyzywać świat najgorszymi epitetami jakie przyszłyby mu do głowy. Nie, on wolał rozegrać to taktycznie, jakby wcale nie rozmawiał z córką, a z kontrahentem.
- To groźba tato? - Bo tak właśnie to odebrała. Kpiną by było gdyby teraz zaplątawszy się we własnych obawach zmieniłaby zdanie. Nie. Nie tak ją wychował. Przynajmniej to powinno było go cieszyć. Trzymała się swojego zdania i nie traciła gruntu pod nogami chociaż on telepał gwałtownie przestrzenią, w której się znalazła. Zaparła się w sobie. Wbiła paznokcie w jego ochronny pancerzyk i pozostała niewzruszoną. Wyrazy przelatywały gdzieś obok jej uszu i choć słyszała je wyraźnie to postanowiła zignorować wszystko to czym chciał ją przywiązać do tego domu. To były tylko ściany. Pomalowane na mleczno kawowy odcień nie stanowiły zabezpieczenie przed zbliżającym się z impetem kolejnym kłamstwem. Sztuka trwać musiała. Aktorzy jednej roli odpadali, schodząc z piedestału i ustępując miejsca innym, bardziej utalentowanym jednostką.
- To rada kochanie, żadna groźba, chyba że chcesz ją za taką uważać? - Mogła, ale nie chciała. Groźby powinny brzmieć inaczej, powinny wywoływać nieukrywaną panikę, tymczasem ona została nią ledwie połechtana. Dała sobie jednak spokój z dręczeniem go własną osobą. Przywykła. Otwierała się. Obrywała w twarz. Milkła na jakiś czas, a później znów wracała i schemat się powtarzał. Odtwarzali to przedstawienie z dokładnością zegara. Każdego miesiąca tuż przez dniem jej śmierci. Każdego miesiąca na dwadzieścia cztery godziny przed jej odejściem.

- Co chcesz z tym wszystkim zrobić? Ona stara się to zrozumieć, nie możesz na każdym kroku odtrącać jej z byle powodu. Każdy kiedyś umiera Victor, nie jesteśmy w stanie zatrzymać ich na zawsze przy sobie. Będziemy jeszcze mieć dzieci, ale co zrobisz gdy ona też Cię opuści? Nigdy już nie będziesz mógł jej tego powiedzieć na głos, nigdy nie przytulisz jej do siebie i nie pocałujesz jej w czoło, a ona Ci nie odpowie. Pomyśl tylko o tym, co wtedy poczujesz? Będzie w tym jakaś słuszność? Pogodzisz się z tym? Dasz sobie radę? - Poklepał miejsce na swoim udzie zapraszając ją wzrokiem. Morgan była jedną z tych kobiet, które nie pytają o powód złości, które nie szukają przyczyny, po prostu są na wyciągniecie dłoni gdyby chciało się z kimś porozmawiać, przed kimś odtworzyć. Była jego najlepszą przyjaciółką. Nigdy nie ukrywał, że nie obdarzy ją miłością tak silną na jaką zasługiwała. Nie kłamał jej w żywe oczy obiecując zdobycie gwiazdki z nieba i kolejnych nieodkrytych jeszcze szczytów. Szanował ją. Darzył zaufaniem i wspierał gdy było jej to potrzebne. Splótł ramiona na jej wąskiej talii. Dylan był dziełem przypadku, lecz zrodził się z niego cud, a później Bóg zorientowawszy się co utracił postanowił im go zabrać.
- Nie odtrącam jej, nie potrafię jedynie spojrzeć jej w oczy by powiedzieć, że osiemnaście lat życia, które pamięta są kłamstwem. Nie byłem dobrym ojcem. Stawiałem na rozwój jej intelektu zapominając przy tym, że moje dziecko ma i duszę. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że w wielu perspektywach ta moja mała, szalona dziewczynka, jest bardziej odpowiedzialna niż ja sam. - Uśmiechnął się gorzko. Nie był neandertalczykiem. Zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy, o których nie mówił. Których nie wypowiadał na głos. Jak te jej nocne eskapady do jego pokoju. Budził się w środku nocy i widział jej zaczerwienioną twarz. Poprawiał koc, nie spał już do rana, by tuż przed świtem przymknąć powieki gdy jego dziecię usiłowało uciec niezauważone. Taka słodka tajemnica. Dawała mu świadomość, że nie upadł dostatecznie nisko by nikt nie był już w stanie go pochwycić. Nie mógł jej nie kochać. Po prostu nie potrafił z siebie tego wyrzucić. Po śmierci jej matki zapomniał jak powinny brzmieć te słowa, gdy wypowiadałby je w skupieniu. Czuł się niegodnym ignorantem, który nie zasługiwał na miłość, na bliskość, na odpuszczenie wszystkich win.
- Na twoim miejscu powiedziałabym jej to wszystko co powiedziałeś właśnie mi. Poradzi sobie z tym, jest silniejsza niż jesteś w stanie to pojąć. Pamiętasz co powiedział ten jej Li, gdy był tutaj za pierwszym razem? - Gdy dzwonił do Liama Payna nie wiedział, że ich drogi kiedykolwiek połączą się powtórnie. Chwilowy impuls mówiący 'zrób to, jesteś jej to winien stary idioto'. Wykręcił numer, odsłuchał standardową formułkę elektronicznej sekretarki, obiecał wpłacić na jego konto odpowiednią kwotę, podał adres, a później rozmyślił się i odstawił sprawę na bok. Chłopak i tak stanął przed jego drzwiami przedstawiając się z rozbrajającą pewnością siebie. Co wtedy powiedział? Trudno byłoby mu o tym zapomnieć 'Nie wiem czy pan nie wie, czy struga pan idiotę, ale pańska córka nie liczy na pana pieniądze, ona liczy na pana miłość, a jeśli nie potrafi jej pan tego dać, to liczy na to, że pozwoli jej pan znaleźć kogoś na kogo będzie mogła przelać te uczucia. Więc zapytam tylko raz. Dlaczego jest pan wobec niej takim gnojkiem?' Piętnastoletni dzieciak wytykający mu pierwszą, największą, najbardziej widoczną wadę. Brak serca. Zatrzasnął mu drzwi przed nosem wracając do prozaiczności przerwanych zajęć.
- Ona wie Morgan, wie, że ją kocham i że nie pozwolę jej skrzywdzić. - Musiała to wiedzieć. Srebrnowłosa kocica wskoczyła w ramiona jego kobiety, skupiając na sobie całą uwagę właścicieli. Nie miał już tyle wewnętrznej energii by zaryzykować i stracić kolejny raz. Był tak przerażony jak dziecko postawione samotnie przed bramą sierocińca. Oddane, porzucone, wygnane z prawdziwego domu - Wie to na pewno. - Rozgrzeszał sam siebie. Łechtał swoją próżność nie chcąc zrobić kolejnego kroku. Wypełnił stos firmowych formularzy, przeanalizował dwie świeże umowy, wypił szklankę Whisky, włączył nastrojową muzykę żegnając żonę. Kiedyś byli sami. Tylko on i Annabelle i na przekór wszystkiemu było im dobrze.

Pachnący świerkiem parkiet zatrzeszczał pod jego bosymi nogami. Stał w holu dobrych dwadzieścia minut zanim zdecydował się otworzyć drzwi pokoju córki. Spokojne nuty Mozartowskiej sonaty przepełniały ciszę. W kącie wciąż pracował filtr powietrza. Palcem stopy wcisnął gigantyczny wyłącznik żałując od razu swego kroku. Dopiero teraz poczuł jak gwałtownie i mało rytmicznie bije jego ojcowskie serce. Spała tam, wśród poduch i kołder, przyciskając do piersi babciny stary sweter, pachnący jej matką. Łzy zakręciły się w jego stalowych oczach. Ta woń też była kłamstwem. W te dni, gdy katowanie samego siebie przynosiło mu satysfakcję wybrał się do perfumerii. Zakupił stos aromatycznych specyfików. Wybrał te, które najbardziej, najintensywniej przypominały mu zapach Molly. Gdy kładła się spać i gdy po całym dniu wypuszczała z rąk swoje ulubione ubranko, on spryskiwał je tą swoją czarodziejską mieszanką. Było tak jakby wciąż istniała, choć nie mogli z nią porozmawiać.
- Annie? - Zbliżył się do niej poprawiając koc zwichrowany na jej brzuchu. Nie odpowiedziała. Właśnie tego oczekiwał. Skupienie. Szczęka zacisnęła się tak mocno, że niespodziewanie poczuł ból całej twarzy. Dotknął palcami jej zimnej dłoni. Przejechał nią po jasnych, niedostrzegalnych dla niepoinformowanych, bliznach. Gdyby wtedy odeszła co robiłby dzisiaj? Czy równie podłym byłby dla Dylana? Czy zamknąłby się w sobie udając, że tak musiało być? Że to Boska rzecz, że trzeba się z nią pogodzić? Nigdy nie wierzył w siłę wyższą kierującą ich losami. Wierzyła w nią za to pewna słodka dziewczyna. Studentka malarstwa, która pokazała mu jak z ciemnych farb można stworzyć nowe przepiękne kolory. Oddychał przy niej pełną piersią nie bojąc się jutra. Marzył jak ten idiota o całej wieczności. Szkoda tylko, że owa wieczność trwała tak krótko.
- Kocham Cię córeczko - szepnął zawstydzony wiedząc, że nie będzie w stanie tego usłyszeć, nie pojmie tego, nie dowie się, nie odpowie tym samym i nie zada tego głupiutkiego pytania 'dlaczego nie powiedział jej tego wcześniej?' Tuż spod łóżka wystawała turkusowa łapka troskliwego misia. Różni ludzie mają swoje śmieszne, małe talizmany. Pierwszy mleczny ząb, pierwsza zarobiona jednodolarówka, łuska karpia zeskrobana w Wigilijny poranek. Ona miała tego rozpadającego się, potwornego pluszaka. Na biurku przy stosie książek stała fotografia. Roześmiana kobieta głaszcząc się po brzuchu otwierała usta mówiąc coś do kogoś kto zniknął po drugiej stronie obiektywu. W kadr wdarł się również pyszczek niedźwiadka. Zacisnął wściekle powieki wiedząc, że nie da się cofnąć czasu. A jeśli umrę, zaopiekujesz się nią nawet jeśli będziesz wiedział, że sobie nie poradzisz? Nie miał wątpliwości. Zaopiekowałby się nią nawet gdyby miał przez to zginąć - Kocham Cię - powtórzył raz jeszcze całując jej jasne spocone czoło.

Chciałam dać Ci na imię Hope, bo byłaś moją ostatnią nadzieją. Chciałam dać Ci na imię Love, bo nie miałam innej ważniejsze miłości ponad Ciebie. Mogłaś być też Destiny, bo stanowiłaś przeznaczenie. Bądź Faith, bo wierzyłam w Ciebie tak mocno jak w nic innego na tym pogmatwanym świecie. Stałaś się Annie. Zrodziłaś się z mocy i siły, której nie potrafię opisać. Pachniałaś intensywnie słodkością tak, że mogłabym Cię schrupać. Leżałaś zawstydzona swoją bezradnością na mojej piersi i mruczałaś coś cichutko, przecierając łapkami pomazaną krwią twarz. Wcale nie wyglądałaś wtedy uroczo, choć dla mnie byłaś cudem. Najistotniejszym, który mnie spotkał. Nie odeszłam od razu. Pozwolili mi zostać przy tobie by pożegnać się czule. Tkwimy, więc w tym momencie w sali porodowej. Ja, Ty i Victor tuż za drzwiami. Nie przetrwam długo, czuje to. Moje serce bije coraz słabiej. Za to Twoje trzepoce niczym skrzydła małego koliberka. Tak bardzo, bardzo mocno chciałam Cię mieć. I on też Cię chciał choć pewnie nie będzie potrafił Ci tego powiedzieć. Kiedyś dowiesz się jacy są mężczyźni. Jakie ciepło skrywa się pod kamiennymi posturami i pojmiesz, że przez te wszystkie lata miałaś kogoś po swojej stronie.
Wiesz Skarbie, gdybym dzisiaj miała podjąć decyzje byłaby ona identyczna, taka sama. Niczego nie żałuje, niczego nie poddaje wątpliwości. Będziesz wielka. Będziesz wszystkim tym o czym marzyłam, całym tym czego pragnęłam. Będziesz śpiewać, biegać, malować, krzyczeć w złości i płakać w radości. Będziesz żywa. Błyszcząca. Idealna. Nie wymyśliłabym sobie Ciebie lepiej. Niczego bym nie zmieniła. Widzę go w tobie, a przez to kocham Cię jeszcze mocniej. Opiekuj się nim. Kiedyś zrozumiesz, kiedyś wszystko zrozumiesz moja mała księżniczko.

Osiemnaście niebieskich róż. Osiemnaście kujących gałązek orających głęboko jej dziewczęce palce. Każdego roku msza w cmentarnej kaplicy, osiemnasta z kolei. Osiemnaście zapachowych świec o woni cynamonowej szarlotki. Mdlący intensywny zapach świątecznych wypieków. Cztery pory roku Vivaldiego. Przestrzeń zapełniona nieznanymi jej ludźmi. Zawodzącymi, modlącymi się, wspominającymi. Wstała kilka godzin wcześniej chcąc tu być pierwszą. Podpaliła kadzidełka, ustawiła rzędem bukiety. Jej matka tak naprawdę umarła majową porą w sześć godzin po jej przyjściu na świat. Umarła w pełnym słońcu z nią w ramionach. Umarła przy dźwiękach ulubionych symfonii. Przy tym wszystkim co kochała najbardziej, u boku mężczyzny, który był całym jej światem. Owy mężczyzna nie był jednak gotowy by ją utracić. Nie pożegnał się. Nie pocałował jej chłodnych ust. Opowiadali jej setki razy jak zażądał niekończących się resuscytacji. Jak walczył o każdy jej oddech. Jak siedział przy niej godzinami obserwując tłoczące, skrzypiące i pikające machiny. Jak dojrzewał do tego by ją utracić. Jej matka odeszła w maju, gdy skowronki za oknem swym trelem dopieszczały zakochanych. Gdy trawa zieleniła się soczyście, gdy nikt nie myślał o tęsknotach łechtany chwilą cudowną. Żałowała, że zabrakło jej pamięci by zapamiętać tamten czas. Miała kilka fotografii, trochę wyrwanych z pamiętnika stron zapisanych jej schludnym pismem. I miała ten jej list, niedokończony gdy brakło świadomości i czucia. Z wszystkich możliwych sił pragnęła być jej ideałem. Z wszystkich myśli ułożyć chciała hymn podzięki kierowany w jej stronę. Usta zadrżały pierwszym intensywnym impulsem. Odgarnęła z oczu jasny pukiel. Coraz intensywniejsze głosy i szepty podpełzające niespodziewanie, niespiesznie. Wyprostowała się sztywniejąc mimowolnie. Te ich opowieści. Te wszystkie anegdoty. Te niepozorne żarciki mające uświetnić jej pamięć. 'Pamiętasz Vi, gdy tuż przed waszą studniówką Mol postanowiła z Tobą zerwać? Kupiłeś jej dwa tuziny migdałowych czekoladek chociaż godzinami przypominała Ci, że ma na nie uczulenie.' Uśmiechnęła się z czystej sympatii do poczciwego Josha. Właściwie tylko on nie zwariował przez te wszystkie lata. Nie udawał, że czas wszystko uleczył. 'Albo te wasze ciągłe afery o to kto jest ważniejszy w tym związku, zawsze i tak wygrywała Mol.' Miło było posłuchać o tym, że jej ojciec kiedyś, gdzieś tam, po innej stronie galaktyki prowadził całkiem bogate życie emocjonalne. To tak jakby opowieść z zamierzchłej prehistorii. Podobno na ziemi istniały dinozaury, choć nikt ich nie widział, mamy tylko te szkielety przekazane w dziwnych okolicznościach. Aromat ananasowych żelek rozniósł się łukiem tuż przy jej boku. Przygryzła wewnętrzną część policzka ignorując głośne burczenie w brzuchu.
- Otwórz usta. - Chrapliwy przyjemny głos był na tyle kuszący, że nie zapytała nawet o przyczynę tego dziwacznego zabiegu. Zrobiła co kazał. Twardawa słodycz spotkawszy się z jej śliną wydzieliła pierwsze owocowe soki. Jęknęła, więc zadowolona wstydząc się za samą siebie. Tak, zdawała sobie sprawę z tego jakie to płytkie i pozbawione godności, ale przecież miała prawo do chwili oddechu, czy nie? Nieistotne. Zespoliła swoje palce z dłonią przybysza. Trzy lata temu, gdy jak ta wariatka starała się ukryć wszystkie łączące ją z rodziną cechy, i gdy farbowała włosy na czekoladowy odcień brązu, gdy wcale nie wyglądali z Niallem jak bliźniacy, wszyscy brali ich za parę. Nawet jej to nie przeszkadzało. Przy nikim nie czuła się tak pewnie jak przy nim właśnie. Bo on nie pytał o przyczynę smutku wiedząc, że jedyną rzeczą której pragnie nie jest rozmowa lecz dotyk bliskiego człowieka. Nie analizował z nią zamówień w barach szybkiej obsługi widząc, że dietetyczną sałatkę popija zawsze tuczącym niezdrowym, słodkim do wściekłości koktajlem czekoladowym. Nie spędzał godzin na zastanawianiu się, czy lepszym na wieczorny seans będzie seria x menów czy stos idiotycznych romantycznych komedii. On wcale nie musiał się wysilać bo znał ją lepiej i głębiej niż ktokolwiek inny.
- Pamiętałeś? - Nie przypomniała mu w tym roku. Za dużo się zmieniło, zbyt wiele różnych sprzeczności w nich uderzyło by mogła się domagać jego całodobowego pobytu u swego boku. Tak, wszyscy o niego pytali. Gdzie ten mały, nieśmiały Horan co to pół świata podbił, jeśli nie cały? Tłumaczyła to z cierpliwością godną adwokata. Na dobrą sprawę on też jej nie znał. Nie była dla niego rodziną, dalszą czy bliższą, była kobietą , w której zakochał się jego wuj. Nikt nie miał prawa wymagać od niego silnych przeżyć. Każdorocznego umartwiania się, czy zadumy nad jej marmurowym grobowcem. Dziwne, pomimo wszystko zawsze się stawiał w kaplicy przy lipowej alei. Przesunęła się bliżej jego ramienia. Głowę oparła na kołnierzu marynarki. Przymknęła powieki przypominając sobie zeszłoroczne przemówienie. 'Nigdy nie znałam mojej matki. Umarła, gdy byłam zbyt mała, by cokolwiek pamiętać.' Dwa zdania wyjaśniające całą sytuacje. Dwa zdania, które w którymś elemencie zaczynają być kłamstwem. 'Widzę ją w lustrze gdy przechodzę holem o poranku. Mamy taki same oczy i usta też mamy podobne choć moje są mniej pełne niż jej. Nie znałam jej, ale każdy kto miał przyjemność przebywania w jej świecie powtarza mi jak bardzo jestem do niej podobna. Problem tkwi w tym, że ja nie chce być nią w sposób powierzchowny, chcę być nią w środku, w sercu i duszy. Trudno tego dokonać. Nie mogę postawić się na równi z aniołem, nie mogę przeskoczyć wszystkich wyznaczonych przez nią rekordów. Chce po postu żeby była ze mnie dumna. Tylko to i aż tyle.'
- Trudno jest o tym zapomnieć, Annie. - To imię brzmiało tak bezpiecznie w jego ustach. Nic nie mogło go tam skrzywdzić, nic nie mogło mu zaszkodzić, zatruć go czy spopielić. Gdyby tylko mogła wrócić do czasów w których istnieli tylko we dwoje bez nienawistnych spojrzeń wokół, gdyby mogła cofnąć się by nauczyć się na pamięć wszystkich jego uśmiechów, gdyby chociaż miała moc zapamiętania wszystkich jego spojrzeń. Brakowało tego w jej pustce. W samotności pokoju, w półmroku sypialni dotykała jego twarzy wykrzywionej radością i nagle wracały wspomnienia. Błysk uciechy, migotanie przyjemnego spełnienia. Pięćdziesiąt pięć dni do operacji. Pięćdziesiąt pięć dni do ostatecznego rozrachunku. - Ktoś uparł się, że musi Cię przeprosić. - Ktoś, przeprosić, uparł się. To połączenie było niebezpieczne. O stokroć bardziej śmiertelne niż wybuch epidemii nowej niezbadanej choroby. Potrafiła to połączyć, a to co stało na końcu tej zagadki wcale, a wcale jej się nie podobało. To nie był odpowiedni dzień na kłótnie. - Nie pozwoliłem mu przyjść. - Impulsywnie przesunęła wilgnymi wargami po jego gorącym policzku. Nie zastanowiła się jak odbierze to publika. Nie zadała sobie pytania czy tak można, czy jego to odbierane pozytywnie, czy przekracza pewne granice dobrego smaku, czy może w ogóle sobie na to pozwalać? Jej pierś poruszyła się gwałtownie wypełniona nowym napływem powietrza. Louisa nie było w pobliżu, nie miała czego się obawiać. Dlaczego, więc radość przechodziła płynnie w smutek? Rozumienie samej siebie pozostawiało wiele do życzenia.
- Jak on się czuje? - Męskie ramię spoczęło na jej barku dotykając palcami płatka ucha. Przeciągnęła się automatycznie zachęcona pieszczotą. Pytanie istniało w jej umyśle choć nie oczekiwała odpowiedzi. Choć nie zależało jej na niej aż tak bardzo. Wystarczyło krótkie 'w porządku' w ostateczności 'wciąż żyje'. Zakończony etap egzystencji. Nie stanie na jego drodze nigdy więcej. On nigdy więcej jej nie ocali przed nią samą. Kobieta tuż obok szepnęła 'jak tak można' gdzieś z tyłu głos jej ojca odpowiedział coś z wściekłością w wyrazie. Nie zarejestrowała tej zmiany. Zbyt zmęczona była ciągłym graniem ideału, zbyt wycieńczona byciem tak cholernie odpowiedzialną. Dlaczego chcieli jej zabronić przeżywać tych marnych momentów półszczęścia, gdzie jasność biła z jej twarzy, a tęcza nie istniała tylko w zapamiętanych chwilach.
- Nie rób mi tego Annie. - westchnęła cicho, cichutko, ciszej niż zazwyczaj. Chcesz coś mieć i boisz się o to zapytać - Trzymaj się po prostu tego co znasz, tak jest bezpieczniej. - Wiedziała o tym zbyt dobrze by to zignorować, by przejść obok tego obojętnym krokiem zerkając od niechcenia z sarkazmem w całej postawie. Raz tylko straciła czujność. W szpitalu. Tuż po wypadku. Z nim zbyt blisko twarzy. Pomyślała wtedy, że mogła kiedyś inaczej wybrać. Że gdyby nie stare czasy nie byłoby współczesności. Nigdy nie poszłaby do kawiarni, którą pokazał jej Holden. Nie wsiadłaby do samochodu po kłótni z nim. Nie tęskniłaby za Annabelle, która była, a którą gdzieś po drodze zagubiła.
- Zostaje przy tym co jest dla mnie najważniejsze Niall, chyba to właśnie ustaliliśmy. - Dawna pogadanka na temat radości czerpanej z życia. Kilka niesprawiedliwych osądów wracających do nich niczym bumerang. Wieczna szczerość zraszana jej zatajaniem szczegółów. Powiedziała mu kiedyś, że nigdy go nie okłamie, cokolwiek nie stanie im na drodze, prawda będzie tym co ich oswobodzi. Miała zawsze go odnaleźć. Zawsze trzymać jego stronę. To było tak dawno temu. Nie znała wtedy połowy emocji, które sterowały nią w tej chwili. Czarne było czarne, a białe białe. Wystarczyło zerknąć by wiedzieć gdzie pójść można, a które drogi są niebezpieczne. Może wcale nie byli aż tak do siebie podobni. - Zaraz wracam, daj mi dwie minuty. - Podniosła się z miejsca wymijając cały ten tabun płaczek na zlecenie. Wszystkich tych hipokrytów wiedzących lepiej jakim było się człowiekiem. Zabawne teraz z niej kpili, gdyby jej zabrakło rzucaliby w przestrzeń puste słowa o tym jakim była wspaniałym człowiekiem. Silna dłoń przemknęła przypadkowo po jej odkrytej łydce. Oswobodzenie. Tego było jej trzeba wśród wszystkich łańcuchów do jakich została przypięta.

- Widziałaś ją Abby? Bezwstydnica. Zupełnie jak jej matka. Pomyśleć, że Horanowie dopuszczają do tego by wciąż trzymać ją pod swoim dachem. A ten mały? Kto by pomyślał, całe Zycie razem a tu proszę. Ja wiedziałam Abby, wiedziałam, że to nie jest taka zwykła zażyłość rodzeństwa. Popatrz tylko na nich. W kaplicy. Przy obcych. Niedopuszczalne. Niepojęte.
- Spróchniałe drzewo przegniłe rodzi owoce.

Dwie uspokajające tabletki popiła łykiem ojcowego koniaku. Zapisana w terminarzu wizyta u psychologa, odkładania z tygodnia na tydzień groziła pogorszeniem jej stanu. Odrętwiała jeszcze była. Czuła, że gdy tylko przezroczysta buteleczka zaświeci pustką zaczną się pierwsze schody. Przez krtan nie przejdzie kwaśnawe, podłużne szczęście. Nie spłynie ze śliną rozkładając się euforią w żołądku. Nie zbombarduje fałszywymi endorfinami bariery mózgu. Nic nie rozświetli się fałszywym słońcem. Zakwasy ściskające mięśnie dawały jej ułudne wrażenie życia. Przecież ból był dobry, przypominał o egzystencji. Czy oby na pewno? Przysiadła na mokrawej ławce zaczesując palcami włosy do tyłu. Ciemna opasła przejechała po grzbiecie głowy. Kap, kap. Kropelka po kropelce spływające z nosa resztki makijażu kończyły żywot w kaszmirowym sweterku. Zaśmiała się sama do siebie jakby wszystko wokół było tak obrzydliwie pastelowe.
- Jasna cholera! - wrzasnęło coś tuż za jej głową. Znów pozostała niewzruszona. Jakby resztkami świadomości liczyła na to, że nowy przybysz pójdzie swoja drogą nie zakłócając jej monotonnej wirówki zmysłów. - Ty sobie chyba żartujesz. - Ona? Ktoś inny? W pobliżu? W tym samym miejscu? Oparła głowę na wezgłowiu ławki wystawiając wilgotną twarz ku atakującym masowo cząsteczka wody. Ożywienie. Odprężenie. Oprzytomnienie. Jedno po drugim. Po kolei. Jeszcze raz od samego początku. Przyjemność czysta dawno niewyczuwalna rodząca się w dole brzucha penetrująca całe przykurczone ciało. - Ile tego wzięłaś? - Potrząsnęło nią gwałtownie, bezwstydnie, bez zaznajomienia się z problemem. Burknęła coś niezrozumiale odwracając lico w innym kierunku. Nie chciało jej się poruszać językiem by opowiedzieć całą historię swojego życia. To nie było w tym momencie najistotniejsze. Ważniejszym było poczucie dryfowania po bezkresie oceanu spokoju. Obce dłonie na twarzy wyprowadziły ją z równowagi. Chciała otworzyć oczy by pojąć co się dzieje. Znów zapomniała, że ślepcem się stała. Zazgrzytała zębami oznajmiając światu swoje niezadowolenie.
- Łapy przy sobie gnido - wysyczała ledwie co otwierając usta. Między radosną Annabelle, a nieśmiałą Bell istniał etap wściekłej na cały świat dziewuchy będącej wrzodem na dupsku wszechświata. Podobno przeszła przez to bez większej szkody. Nigdy nikomu nie wspomniała o tym, że istnieją takie dni, w których ma ochotę wyciągnąć tasak z kuchennej szuflady i wbić go w brzuch pierwszego napotkanego człowieka. Kontrolowała to najlepiej jak tylko potrafiła, choć chwilami ta pewność siebie przelewała jej się przez palce. Brzmiała wtedy tak nienaturalnie zbliżenie do standardowego ja, Lee.
- Opanuj się dziewczyno, ile tego wzięłaś tym razem? - Obiecała Holdenowi, że przestanie je brać. Obiecała to Niallowi. Obiecała ojcu. Obiecała Cleo. Sobie samej . Leeann powiedziała, że może robić co chce póki nie leży w rowie we własnych rzygowinach. To chyba najbardziej jej się spodobało. Przysłoniła usta dłonią, gdy lekko czkło jej się ledwie co dopitą colą. Czy niepozorne sierotki nie mogą sobie pozwolić na chwile zatracania nawet jeśli przytrafiają się one z częstotliwością powtarzających się weekendów?
- Wystarczająco wiele by Cię tolerować - zachichotała będąc przesadnie rozbawioną. Wcale tak nie wiedziała. Znarkotyzowane zmysły nie potrafiły wyłapać z całej orgii woni odpowiedniego odpowiedzialnego za rozpoznanie postaci. Tkwiła, więc z kimś zupełnie obcym odbijając w podświadomości piłeczkę z hasłem 'kim do cholery jesteś idioto'
- Oddasz mi to w tej chwili. - Długie, przeciągle, wypełnione strachem 'nie' wyrwało się z jej podrygującej piersi. Przygarnęła do boku całą torebkę mocząc usta w kolejnej porcji paskudnego napoju. Z każdym kolejnym łykiem smutek stawał się lżejszy, mogła go znieść bez umartwiania się, bez rozmyślania, analizowania. Poszłaby teraz do Tomlinsona. Poszłaby i powiedziałaby mu, że... sama nie wiedziała co mogłaby wyrzucić z siebie aczkolwiek ta myśl była tak odważna i fascynując, że aż oczy jej zapłonęły z samozachwytu i uwielbienia.
- Chcesz pić? Kup sobie. Nie dziele się alkoholem - wychrypiała przeciągając każdą sylabę. Znudziło jej się bycie tak obrzydliwie przyzwoitą, pocieszną, potulną. Potrzebowała wrócić do starych perspektyw, do karygodnego zachowania, do łamania granic niemożliwych do pokonania. Kto mógł jej tego zabronić? Nikt nie dbał o jej przyszłe życie ślepoty potrzebującej ciągłej pomocy. Zlizała z warg zakrzepły błyszczyk.
- ANNIE?!?! - O tak, już lepiej znała ten głos, wysłuchiwała go godzinami aż taśma automatycznej sekretarki zerwała się przypadkiem przeciążona kolejnym powtórzeniem. Wzruszyła beznamiętnie ramionami poklepując miejsce obok siebie. - ANNIE!! - To charczenie było jeszcze bliższe. Zamieszkiwała z nim pod jednym dachem uważając go za swojego ojca. - ANNIE?!?! - A ten słodki nektar dla uszu gładził jej podświadomość pustymi obietnicami lepszego jutra. Jej brat i najlepszy przyjaciel - ANNIE? - Za gardłowy seksowny ton dałaby się pokroić, wskoczyłaby w ogień, uciekłaby na koniec świata. - ANNIE?! - Syczące niczym stado węży, nienawistne zawodzenie Leeann coraz intensywniej działało jej na nerwy.
- ZOSTAW MNIE W SPOKOJU, ZOSTAW MNIE DO CHOLERY W SPOKOJU! - rozwrzeszczało się wniebogłosy anielskie dziecko ciemności. Płuca skurczyły się, tlenu zabrakło. Dłoń zacisnęła się na krtani, oczy pożółkły. Złapać tchu nie mogła, a chciała. Krzyczała dociskając przedramię do rozpalonego czoła. Nie pamiętała już tego stanu. On miał odejść. Miał zniknąć. Miał ulec zniszczeniu. Te glosy w jej głowie, skumulowane, świergoczące.
- Kochanie? Skarbie co Ci jest? Maleńka? Odezwij się. - Facet z taksówki. Facet wożący ją od ośrodka do ośrodka. Facet znający ją jak własną kieszeń.
- Adam?! - Zamrugała niedowierzając  Zakrztusiła się kolejny raz śliną. Dyszała ciężko niczym po biegu. Coś było nie tak. Substancja w ustanie nie miała neutralnego smaku. Była obrzydliwie cierpka. Rdzawa i słona. Z kącika jej ust popłynął karminowy płyn.
- Ann?! - Nie usłyszała już jego krzyku osuwając się delikatnie na klepki mokrej ławki.

3 komentarze:

  1. Hej czytam to opowiadanie chyba od października. Jestem nim zachwycona naprawdę jest inne od wszystkich i to jest bardzo dobrze. Nie znam powodu dla którego tak rzadko jest tutaj dodawany nowy post, nie wiem czy mój komentarz zostanie zauważony i przeczytany..chciałam tylko napisać,że dopóki się nie dowiem, że blog został zawieszony czy coś w tym stylu wraz z moimi przyjaciółkami będziemy tutaj zaglądały i czekały na nowy rozdział..
    To tyle z mojej strony. :)
    J.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochana Young, jesteś tu jeszcze? Ja właśnie wróciłam. Wiem, wiem, nie było mnie tak bardzo długo. Ale wczoraj postanowiłam, że najwyższy czas znowu zajrzeć do blogosfery. Najpierw założyłam bloga, skleiłam jakiś nieskładny prolog (jak zawsze zresztą) i postanowiłam, że muszę zobaczyć co słychać u Ciebie. Praktycznie cały dzień spędziłam na czytaniu wszystkiego od początku. Dziwna dziwota jak inaczej odbierałam te rozdziały. Dostrzegałam rzeczy, których wcześniej nie widziałam. To że piszesz fenomenalnie i moim zdaniem nikt Ci nie dorównuje powtarzałam Ci milion razy. Nie zmieniłam zdania, ale dostrzegłam coś jeszcze. Masz tak bardzo otwarty umysł. Tak jakby wszystkie porównania, spostrzeżenia były najbardziej oczywiste na świecie. I gdy my - grafomani - usilnie skupiamy się na jednym wątku i nie widzimy nic ponad to, Ty bez problemu przeskakujesz z jednej myśli na drugą najbardziej naturalnie jak się tylko da. Fabuła chyba zawsze była u Ciebie na drugim miejscu, ale tutaj akurat to jest w porządku. Nie mówię, że historia Annie nie jest ważna. Jestem bardzo ciekawa co stanie się dalej (bo mam nadzieję, że kiedyś znowu tu coś wstawisz. Będę czekała). Mimo to istotniejsze są emocje, refleksje i cała ta otoczka. Nikt nie ujmuje tego lepiej. Ok, chyba powinnam już kończyć, bo wpadniesz przeze mnie w jakiś samozachwyt, a to każdemu szkodzi. Trzymaj się cieplutko Young i nie zapomnij o pisaniu. Przez ostatni rok przekonałam się jak to jest gdy za dużo rzeczy zwala Ci się na głowę i rzuciłam bloga, ale teraz tego żałuję i z marnym skutkiem próbuję wrócić do formy. Chodzi mi o to, żebyś nie zaniedbała swojego talentu, bo możesz z nim robić wielkie rzeczy. Do usłyszenia.

    Kiedyś Gabs
    http://lying-inside-our-quiet-drama.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń