Rozdziały będą pojawiać się średnio co 10 dni ;)

Czy to takie trudne poświęcić pięć minut i napisać komentarz? Myślę, że nie.
Wiedz, że twoja opinia motywuje nas do działania ^^
Boli mnie... nas fakt, że według ankiety czyta nas 10 osób (przynajmniej tyle się deklarowało)
a gdy przychodzi co do czego, to tylko 4 osoby potrafią wyrazić swoją opinię.


5.10.2012

[x11] Let Her Go Or Keep Tryin



Stał pośrodku salonu odwrócony plecami do wysokiej kolumny podtrzymującej strop. Zawsze dziwiło go zamiłowanie starego Horana do tych wszystkich antycznych wykończeń. Lejących się płócien zwisających kaskadami z zapierających dech w piersiach okien. Dostrzegał tu pewien rodzaj tragedii. Kuszenie obserwatora pięknem otaczającej go przestrzeni, gdy właściciel rozpada się wewnętrznie od zgnilizny jaka kiełkuje z robaczywych sadzonek jego obumarłych dobrych chęci. Odkręcił butelkę wody mineralnej. Zaczerpnął z niej łyk słysząc z półpiętra ten charakterystyczny dźwięk jęku zbłąkanej duszyczki. Dłonie oparł o mahoniowy parapet rozglądając się niespiesznie po okolicy. Z punktu położenia domu dało się swobodnie dostrzec wszelkie najważniejsze kondygnacje ulicy. Nawet mieszkanie jego rodziców świeciło na horyzoncie pięknym czerwono-krwistym dachem jednobarwnych dachówek. Trzasnęły zamykane drzwi, a zaraz po nich zaskrzeczały nieprzyjemnie schody. Uśmiechnął się nawet półgębkiem. W kącie porzucona, zapomniana walizka, kusiła srebrną rączką, prosząc niemalże o zainteresowanie. Wpadł jedynie po parę niezbędnych rzeczy. Przyszedł, bo chciał oszczędzić jej całego bezsensownego zamieszania, a tu proszę, kto by się spodziewał, że jego mała, słodka, kochana dziewczynka...
- Została na górze. - Przecież wiedział. Znał ją lepiej niż ten typ. Mógł dokładnie z pamięci wyliczyć mu każde spojrzenie i każde słowo jakim go poczęstowała. Gdyby odpowiednio się skupił, przedstawiłby mu nawet kształt jej łez, jakie przybrały w tym niby rozpaczliwym grymasie błagającym go o nie opuszczanie jej osoby. Był wściekły, choć to mało powiedziane. Był tak dogłębnie urażony, że każdy jeden język gniewu palący się w jego duszy syczał zawzięcie wołając o pomstę do nieba. Chyba wciąż nie był dostatecznie mądrym by rozgryźć jej dziecinne, manipulacyjne zachowania. Widać Lee wcale się nie myliła analizując jej teatrzyk rozterek i pomyłek.
- Której z części 'masz zostawić ją w spokoju' nie zrozumiałeś Payne? - warknął odwracając się łaskawie w jego kierunku. Piwne oczy błysnęły złowrogo wyłapując spojrzenie jego jasnych źrenic. O tak pamiętał go dokładnie. Absolutnie każdy wyraz jego twarzy, gdy miotał się między tym swoim 'nie potrafię', a 'ona wcale Cię nie kocha'. Miłość nie jest czymś prostym. Nie przychodzi zaraz po wieczornej modlitwie do wróżkowej matki chrzestnej. Rodzi się w cholernych bólach, choć niejednokrotnie plon obumiera porażony parszywą suszą. On był słońcem, a na tym polu brakowało deszczu, więc kazał mu spieprzać póki jeszcze to kontrolował i teraz nagle on postanowił wrócić? Gdy ziemia obrodziła i wydała owoce? Zjawił się jak gdyby nigdy nic, objął ją i wmówił jej, że wszystko będzie dobrze?
- Nie jestem tu po to, żeby z Tobą konkurować - gruchnął śmiechem jako ten psychopata. Nawet by mu na to nie pozwolił. Akurat w tym przypadku był równie uparty, co jego szalona siostra. Nie zostawia się tych, których się kocha skoro pan czarujący Li tak łatwo się poddał, to widać... Rozłożył ręce w akcie czystej niewinności, wzruszył do tego ramionami jakby oznajmiając mu, że nie wie, o co może mu chodzić. Przecież tylko rozmawiali, wymieniali poglądy na temat złamania umowy, obietnicy, planu i przysięgi. Uniósł wargę w cynicznym uśmieszku. Może i wydoroślał z lekka, nie był chodzącym badylem, a jego ciało zyskało kilka kilo mięśni, ale widać w czaszce wciąż wiały przeciągi. Oparł się o barek nachylając się do niego konspiracyjnie.
- Nie masz szans, stary - wyszeptał to z tak gigantyczną kpiną, że gdyby istniała takowa możliwość pewnie sam zginałby od jej poziomu. Mierzyli się, więc wzrokiem starając się rozgryźć sprawę własnej wyższości. Nawet oddychanie było w tym pomieszczeniu toksyczne. To co, że drzwi otwarte na oścież wpuszczały do środka więcej tlenu niż dało się go spożytkować. Nienawidził go nienawiścią czystą, wręcz idealną. Pamiętał tamto lato. Jego urocza sąsiadka wyjechała z miasta w stanie zaawansowanej goryczy, a wróciła radosna jak skowronek i nie mówiła o niczym innym jak tylko o nim, i nie wspominała nikogo innego i słyszeć o nikim innym też nie chciał. Zazdrość nim zawładnęła. Nie chodziło nawet o to całe wzdychanie i poranne marzenia w nadziei na jego powrót. Chodziło przede wszystkim o jej zmianę, zaczęła się uśmiechać tak szeroko, że błyszczało w niej cale życie. I to nie była jego zasługa.
- Wciąż wydaje Ci się, że ona odejdzie, co? Dlatego tak bardzo Cię przerażam. - Idiotyzm. Nie bał się go, bo coś sobie wymyślił. Nie dopisywał melodramatycznych historyjek do podanego tematu. Wiedział, do czego zdolna była Annie. Niestabilność w jej przypadku była niczym igranie ze śmiercią. Jak to całe wspinanie się na największe drzewo, zakładanie sobie pętli na szyje i liczenie na to, że wiatr nie zabierze nam równowagi i koncentracji byśmy nie spłynęli w dół na czarnych skrzydłach śmierci. Wybiłby mu te śliczne ząbki gdyby to tylko miało w czymś pomóc. Przemoc jednak nie była rozwiązaniem, nie była nawet odwleczeniem ostatecznej kary, była uśpieniem systemu i zapowiedzią nadejścia gorszych argumentów.
- Nie opuszcza Cię dobry humor, szkoda, że wtedy nie byłeś takim pewnym swojego. - Cios prosto w żołądek. Czuł prawie jak wsadza mu dłoń we wnętrzności i podążając wprost do serca główną aortą zaciska je w dłoni i miażdży nie dając sygnału początku końca. Boże czuł się z tym jak Pan i Władca. Jak jedyny prawny dziedzic wszelkiej radości. Tylko jego osoba mąciła jego wyimaginowany spokój. Tylko jej było tutaj za wiele. Kolejny łyk krystalicznej wody spłynął wodospadem w jego gardle wypełniając wnętrze przyjemnym chłodem. Obrócił znacząco głowę w stronę schodów. Dzielić się? Nigdy w życiu. Za dużo poświęcił by spocząć na laurach. To było niczym ta wojna okrzyknięta przez znawców przegraną, zmieniają się przywódcy, wojsko słabnie aż nagle pewnej nocy armia przeciwnika umiera na nieznaną chorobę wykrwawiając się na śmierć. Radowało go to niezmiernie. Prawie widział oczyma wyobraźni jego zmaltretowane zwłoki.
- Co ty robisz Holden? Co ty jej do cholery najlepszego robisz? Miałeś się nią opiekować pamiętasz? Powiedziałeś mi na do widzenia, że zrobisz wszystko by ona była szczęśliwa, bo jest najważniejsza tak? Więc czemu do cholery twoja jedyna prawdziwa miłość ucieka z domu, w którym boi się zostać? Dlaczego jest tak przerażająco smutna, że współczują jej obcy ludzie? Dlaczego nie daje sobie przemówić do rozsądku, chociaż kiedyś kpiła z takich zacietrzewionych pesymistów? Coś ty jej zrobił Mitchell? Bo wydaje mi się, że przy mnie była milion razy bardziej otwarta na cały świat pomimo braku jakichkolwiek uczuć niż przy tobie gdzie podobno tak szaleńczo Cię kocha. Możesz mi to wytłumaczyć? Bo naprawdę chciałbym to wiedzieć. - Chciałby to wiedzieć? On? A jakim prawem? Co dawało mu takie możliwości? Bo Holden jakoś nie przypominał sobie jego postaci, gdy trzeba było zmieniać jej zakrwawione bandaże, gdy trzeba było przywieść ją z lotniska, gdy uciekała po raz dziesiąty, gdy trzymało się ją za rękę podczas płukania żołądka. Nie mógł sobie go przypomnieć, gdy zostawał na noc w jej pokoju czuwając przy zapalonym świetle nad jej spokojem, gdy głaskał ją po spoconym czole, gdy po raz enty budziła się z wrzaskiem wzywając Dylana. Nie przypominał sobie jego osoby przy jej boku, gdy przestała się odzywać na dwa miesiące sądząc, że wszystkie nieszczęścia tej rodziny spowodowane są jej winą. Gdy przestała przyjmować pokarmy żałując, że wciąż żyje. Nie było go w tym najgorszym czasie, nie miał, więc prawa oceniać jego postępowania, jeśli nie znał wizji lokalnej drugiej strony.
- Nie powiedziała Ci o niczym, co? Nie powiedziała Ci o niczym, choć jesteś tak ważny? - Pokiwał z niedowierzaniem głową. Ktoś tu za dużo sobie wyobrażał. Ktoś niepotrzebnie chciał wrócić do przeszłości, za którą zatrzaśnięte zostały masywne drzwi. Nawet go to rozbawiło. Taki pewny siebie, taki przekonany o własnych słusznych racjach, a tu psikus. Strącony na koniec łańcucha zaufania obumierał sobie wolniutko niczym wysychający pęd. - Więc, o czym Ty ze mną chcesz rozmawiać? Zjawiasz się tutaj po trzech latach, sądzisz, że rzuci się w Twoje objęcia i razem na płochym jednorożcu pogalopujecie w stronę pastelowej tęczy? Nie ma już Twojej Annie, stary. - Tak, to był jad. Wypłynął spomiędzy jego warg opryskując w całości kompana. Po co miał go oszukiwać? Robić mu nadzieję? Wodzić i zwodzić? Wystarczająco się nad tym wszystkim napracował. Nikt mu nie dał instrukcji osobowość panienki Horan. Wszystkiego uczył się metoda prób i błędów. Co powiedzieć by nie sprawić jej bólu, jak ją dotknąć by nie spłoszyć? Które z marzeń spełnić by uszczęśliwić. Mógł napisać o tym wszystkim książkę i z pewnością nie tryskała by ona szczęściem.
- Bo nie dałeś mi możliwości by mogła mi zaufać. - Więc teraz miało to być jego winą? To on wsadził go do pociągu, przywiązał go do siedzenia i pod groźba zabicia wszystkich członków jego rodziny nie pozwolił mu wracać? Kurwa, czy on faktycznie był takim idiotą? Czy może wtedy nie do końca zarejestrował całej toczącej się dysputy? On tylko chciał mieć pewność, że nikt jej nie skrzywdzi. Nawet, jeśli Annie miałaby wybrać podstarzałego typa, którego jedyną zaletą byłaby platynowa karta kredytowa, chciał tylko wiedzieć czy to faktycznie ma szanse przetrwać
- To ty nie dałeś sobie tej możliwości kretynie! - wrzasnął wściekle mijając go w progu. – I to tylko twoja wina...

- Annie? Otwórz oczy, proszę Cię otwórz oczy, spójrz na mnie Annie, PATRZ NA MNIE DO JASNEJ CHOLERY.
Szkło rozsypane na asfalcie migotało czarodziejsko tworząc mimowolnie ekskluzywny, dostępny jedynie dla nielicznych spektakl barw. Szmaciana lalka zwieszona z przedniej szyby rozbitego samochodu drgała lekko trącana siłą wiatru. Jej kasztanowe włosy błąkały się falą w świeżej, płynącej strumieniem krwi. Śmierdziało wokół benzyną, strachem i śmiercią. Żółto brunatna kość wystająca z piszczelu straszyła widokiem chropowatej powierzchni. Zajęczało coś przeciągle, a pacynka odwróciła twarz o milimetr rozchylając sterowane umysłem powieki.
- Annie? ANNIE JESTEŚ TAM JESZCZE? - Nie, nie było jej. Powłoka pozostawiona na srebrzystej masce była niczym. Jej myśli i jej dusza wznosiły się ponad tym wszystkim. Ktoś biegał wokół zawodząc przeciągle 'nie widziałem jej na Boga, nie widziałem jej'. I ona siebie też nie widziała pomimo szeroko rozszerzonych źrenic. Zakaszlała wypluwając na karoserię resztki krwi zmieszanej ze zbyt dużą ilością śliny. Bolało ją wszystko i choć nie potrafiła zlokalizować głównego źródła paskudnego bólu wiedziała, że nie jest dobrze, czuła, że tym razem nie będzie tak prosto wrócić na właściwą drogę.
- Mitchell? Nienawidzę Cię - warknęła ospale z trudem usiłując pozostać przytomną. Głowa pulsowała w rytm płaczu nieznanej kobiety. Dosłyszała jak wzywała pomocy. Dwie przecznice dalej był jej dom, wjechałaby do garażu, ukryłaby się pod kołdrą i nie wyszła do świtu. O podły losie pierwszy raz od tygodnia była całkiem trzeźwa i jak to się zakończyło? Żałowała, że butelka whisky została w torebce w mieszkaniu Cleo, żałowała, że nie zaćpała się na śmierć, bo przynajmniej umieranie byłoby takie spokojne. Wilgotna dłoń przejechała po jej karku. Przeszywający na wskroś wrzask zabronił jej jakiegokolwiek ruchu. Gdyby, chociaż miała na niego siłę. Coś nieustannie wbijało się w jej brzuch. Coś uniemożliwiało wszelkie manewry. Krzyknęła starając się rozprostować nogę.
- Wiem Annie, wiem, po prostu zostań tak jak jesteś, musisz mi zaufać, zaufaj mi Annie, nic Ci nie będzie, jesteś silna, jesteś z nas najsilniejsza, wszystko będzie dobrze Annie, powtórz to, 'wszystko będzie dobrze'. – Jego głos, nie takim go zapamiętała. W tym momencie prócz uczuć, jakie z siebie wylewał było w nim i coś jeszcze. Strach? Nie, chyba nie. To stało jeden szczebel wyżej on... Wiedziała jak to nazwać i tak bardzo bała się to wypowiedzieć w umyśle. Zwątpienie. On sam wątpił w to, co mówił, więc jak ona mogła mu w to uwierzyć.
- Pła... - Usilna walka o gram powietrza była ponad jej możliwości. Płuca odmawiały posłuszeństwa kurcząc się gwałtownie raz po raz. Zasapała ze świstem nabierając porcję zbawiennego pierwiastka. - Płaczesz? - Nie mógł teraz się rozklejać, nie teraz, nie przy niej. Był jej potrzebny. Musiał jej wmówić, że ma przed sobą szmat czasu, że jeszcze kiedyś, gdzieś, jakoś, zaświeci dla niej słońce, gwiazdy będą błyszczeć tak wysoko, a jej ulubiona sukienka zmoczy się od wody w jeziorze, gdy wskoczy do niej z radością podlotka. Musiał jej wmówić wszystko to, na co straciła nadzieję. Słonawy płyn sięgnął jej ust. Zlizała rdzawy posmak. Czy to był ten moment, w którym należało się pomodlić? Nie tak to sobie wyobrażała. Nie było światła zstępującego z niebios, nie było odprężającej melodii słyszanej podszeptami czarodziejskich duchów i nie było tego charakterystycznego zapachu cytrusów, o którym naczytała się w tak wielu książkach. Było jedynie cierpienie. Dotknęła kciukiem jego rozłożonych nieopodal palców. - Nie płacz Holden, widzisz? Ja nie płacze, nie płacze, wszystko Ci się ułoży, zaopiekuję się Tobą, tylko nie płacz. - Przytłumione dźwięki dobiegające z gigantycznych odległości. Ile czasu trwała w tym martwym zawieszeniu? Mrowienie przechodziło w nieczucie. Nie odbierała bodźców z dołu ciała. Momentami zaczynała się nawet zastanawiać czy jej nogi wciąż są na miejscu. Kołatanie w piersi przeszło w delikatne pulsowanie. Dłoń zadrżała jej nagle nieruchomiejąc w następnej sekundzie.
- Annie? - Zawołał do niej raz. Jeszcze go słyszała. Ślepa błona przed oczyma nie dawała możliwości patrzenia. Były tylko wspomnienia, była nadzieja, było gorąco łaskoczące w dole brzucha, była muzyka wlewająca się do jej głowy i była ta woń prawdziwych dojrzewających w słońcu cytryn. - ANNIE?!?! - Szarpnęło nią dwa razy. Chciała uciec daleko by prostota odgoniła wszelkie nieszczęście. - ANNIE NIE RÓB MI TEGO DO CHOLERY, NIE RÓB MI TEGO ANNIE! – Jak pachniała jej matka? Czyż nie podobnie? Kwaśna nuta pomarańczy łączyła się niespiesznie z limonkową goryczką. Wypuściła ostatni oddech tracąc przytomność - ANNIE WARIATKO! - Wdrapał się na maskę wyciągając ją z tego cholernego samochodu. Opadł na chodnikowe płyty kołysząc się miarowo w przód i w tył. Kryształowe grochy spływające z rzęs skapywały z policzków kończąc swój żywot na jej wargach. Przytknął rozgrzane czoło do jej zimnej skroni. Rana na brzuchu upstrzona szklanymi odłamkami sączyła się posoką. Rozpaczliwy krzyk rozorał względną ciszę. - TO NIE TAK MIAŁO BYĆ ANNIE, NIE TAK, PRZECIEŻ MI OBIECAŁAŚ, OBIETNIC SIĘ NIE ŁAMIE, SĄ NAJWAŻNIEJSZE, TRZEBA ICH DOTRZYMYWAĆ, NIE MOŻESZ ANNIE, NIE POZWALAM CI, JESZCZE NIE TERAZ DO CHOLERY, KURWA OBUDŹ SIĘ, BŁAGAM CIĘ, OBUDŹ SIĘ! - Ta kobieta w turkusowym płaszczu z czarnym parasolem, co to zatrzymała się przy drodze widząc zamieszanie powiedziała, że to koniec, że nic już nie da się zrobić, że nikt nie ma takiej mocy, że widać to był jej czas. A jeśli nie? Jeśli Bóg tradycyjnie się pomylił. - PIEPRZ SIĘ KURWO! - Wysyczał chrapliwie w jej stronę. Odciągnęli go od niej jakby nie miał prawa tam siedzieć. Srebrny medalik jej matki wciąż zwisał z przedniego lusterka. Ktoś dał jej życie, ktoś życie jej odebrał. To tylko kilka sekund, kilka sekund, w których dałoby się ją przywrócić. Wyminął pędem tłum ustawiający się przy jej ciele. Pięść wysoko uniesiona w powietrzu opadła z trzaskiem na jej klatkę piersiową. Ktoś zasłonił usta by zagłuszyć własne przerażenie. - ANNIE?! - Jego mała dziewczynka nabrała pierwszy płytki oddech.

- Co ty bredzisz Holden? - Ton jego głosu z całkiem spokojnego przeszedł w zamierzony szept. Wiedział, że nawet, jeśli Annie nie słucha ich rozmowy to nie jest wstanie nie wyłapywać pojedynczych zwrotów. Nie chciał jej zasmucać, denerwować, drażnić czy choćby niepokoić. To, co zdarzyło się tamtej zimy było przeszłością, a przeszłość choćby wybitnie szczęśliwa nie wraca drugi raz w to samo miejsce i w ten sam czas. Odwrócił się w stronę bruneta wyłapując przypadkiem w lustrzanym odbiciu szyderczy wyraz jego spojrzenia. Najmocniej jak tylko potrafił, starał się przypomnieć sobie tamtą rozmowę. - Powiedziałeś mi, że lepiej będzie, jeśli pozwolę jej się z tym wszystkim pogodzić w samotności. - Właściwie na dobrą sprawę nigdy nie doszedł do tego, czym było owo 'to wszystko' założył, że Mitchellowi chodziło przede wszystkim o ich stosunki, a jeśli nie? Jeśli w tym, co działo się tamtej mroźnej zimy było coś jeszcze?
- Znalazłeś tam gdzieś zwrot 'zostaw ją na zawsze bez żadnego wyjaśnienia'? - Dziwnie się czuł wchodząc kolejny raz do tej rzeki. Gdyby była tu Danielle wzięłaby go zapewne za rękę i samym przebywaniem obok niego dodałaby mu otuchy. Tymczasem bez niczyjego wsparcia musiał stoczyć batalię z kimś, kto tak naprawdę tylko grał wielce strasznego. Widział to w nim wyraźnie. Nauczone na pamięć schematyczne zachowania oszukujące tłum obserwatorów. Te niemo wypowiedziane słowa 'nie zależy mi', 'jestem tu od tak po prostu bez żadnego konkretnego powodu'. Już wtedy wyłapał w nim pokłady bezkresnych emocji związanych z Ann. Chyba właśnie przez tą pewność, że będzie szczęśliwa tak szybko z niej zrezygnował. Miał rację ten, kto powiedział, że uczucia młodości są nietrwałe i ulotne niczym jesienne babie lato.
- Dosłyszałem coś w stylu 'trzymaj się od niej z daleka' - rzucił zajadle, bo ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował była kłótnia o grzechy minionych czasów. Rozmawiali o niej. Oboje przyznali się do tego, że zależy im na brunetce o lagunowym spojrzeniu. W pół godzinnej pogawędce jednogłośnie stwierdzili, że musi zadbać o nią tylko jeden. Obyło się bez losowania. Kilometry dzielące go od Annie były przeciwko temu związkowi. - Uznałem, że będzie jej z Tobą lepiej. - Był pewny, dałby sobie za to obciąć dłoń. Mydląca oczy wiara w sprawiedliwość wszechświata. Telefon w jego kieszeni zawirował gwałtownie. Nie miał zamiaru go odbierać, nie teraz. Cofnął się o krok wpadając na rozstawione w kącie walizki. Środkowy palec chwycił koniec damskiej koszulki. Powinien był już dawno zapytać o to, co go tutaj sprowadzało. Przecież An nie spodziewała się nikogo. Mieli mieć ten dzień wyłącznie dla siebie, mieli go ochrzcić mianem niedzieli wspomnień.
- Momentami mam wrażenie, że Annie najlepiej czuje się, gdy jest sama ze sobą. - Nie, akurat to nie było prawdą i gdyby dostał przyzwolenie by o tym rozmawiać powiedziałby mu bez żadnych ogródek, że panienka Horan przez całą wczorajszą podróż szeptała jego imię ściskając jedyną męską dłoń, jaką miała pod ręką. Wyznałby mu, że uśmiechała się w trakcie tego urokliwego kwilenia. Dałby mu możliwość dowiedzenia się jak bardzo robi się spokojna, gdy tylko o nim wspomina. Poznał ją trochę tamtego lata. Miał świadomość, że nic jej tak nie przeraża jak mówienie o własnych uczuciach, sprzedawanie swoich wewnętrznych rozmyślań i oczekiwanie na moment, w którym ktoś wykorzysta to przeciwko niej samej.
- Kocha Cię kretynie nawet, jeśli ty nie potrafisz w to uwierzyć. - Jak można było tkwić w czymś tak długo i nie mieć pewności. Wyrzucił na sofę zawartość przepastnej torby. Chwycił w dłonie pierwsze lepsze spodnie składając je w precyzyjny prostokąt. - Zabierz ją stąd i przestań udawać, że jesteś tak idiotycznie pozbawiony wszelkich ciepłych uczuć jej względem. Możesz okłamać obcych, ale wątpię, żeby sprawdziło się to na dłuższą metę. - Różowa koszulka powędrowała w ślad za szarym sweterkiem. - Po prostu z nią bądź, Annie nie łamie obietnic, a coś Ci podobno obiecała. - Głos mu się złamał czystym przypadkiem. Odchrząknął, więc raptownie.
- Miała nigdy mnie nie zostawić, powiedziała 'Nie zostawię Cię Holden choćbyś usiłował mnie do tego zmusić' - Potarł skroń niwelując narastające pulsowanie. Jakim cudem wyleciało mu to z głowy? Jakim cholernym cudem dał sobie wmówić, że jego mała, słodka dziewczynka pozamykała wszystkie rozdziały i zaczęła pisać całkiem inną książkę? Chyba sam chciał wierzyć w to, że uważała go za gnoja, bo wtedy wszystkie te krzywdy, które jej wyrządził przestawały mieć znaczenie, odchodziły w niepamięć. Bycie bez niej odganiało wyrzuty sumienia, bycie z nią było o wiele trudniejsze.
- Bądź z nią albo ją zostaw, jedno z dwóch Mitchell, nie ma innej drogi. - Stanął przy 'chłopaku z obozu' zabierając od niego wymiętą we wszystkie możliwe strony torbę. Na jej spodzie ułożył pierwszą turę podkoszulków. Musiał być. Chciał być. Potrzebował być.

Zamówił mocną kawę, bez cukru i bez śmietanki. Tylko taką potrafił przełknąć. Słodkość i delikatność nie była tutaj wskazana. W popękanej od pracy, szorstkiej dłoni, obracał na wpół już podniszczone zdjęcie swego pierworodnego dziecięcia. Nigdy nie przypuszczał, że tęsknota może być aż tak namacalna. Siedziała mu na karku zwisając swoimi wychudzonymi kościstymi nóżkami z barków. Zrzucał ją na ziemię miliardy razy, przysypywał zajęciami zabierającymi cały wolny czas, zakrywał romansami z kobietami, które nie dawały mu nic prócz cielesnej satysfakcji. Oszukiwał serce i rozum alkoholem, używkami, za których posiadanie już dawno powinien był trafić do więzienia. To wciąż w nim istniało. Żywiło się zapamiętanymi momentami. Gdy pierwszy raz wziął ją w objęcia zerknęła na niego wielkimi ślepiami swojej matki w zainteresowaniu oczekując na jego reakcję. Było coś nie tak. Coś złego zawisło nad jej pszeniczną główką. Dziwne uczucie możliwości przeskoczenia problematyki zdarzeń odebrało mu głos. Zastęp pielęgniarek porwał niewiniątko. Jeden z tych cenionych wiekowych lekarzy uśmiechnął się smutno odgarniając z czoła spocone resztki siwych włosów. To chyba właśnie wtedy widział ją po raz ostatni.
- Whisky z lodem. - rzucił do kelnerki przysiadający się do jego stolika dystyngowany jegomość. Mogli wybrać bardziej neutralny grunt, bez tych wszystkich zaciekawionych spojrzeń pytających, co ktoś taki jak on robi z kimś tak idealnie wpasowanym w strukturę wyższych sfer. Pomarańczowa wypukła koperta przejechała po blacie, przemierzając obszar dzielący brzeg drewnianej powierzchni, a rozłożoną swobodnie na jego wierzchu dłoń Adama. Wciąż nie czuł się zbyt pewnym, gdy z nim rozmawiał. To było prawie niemożliwe do poskromienia, chciał być godnym, chciał zrobić wrażenie, tymczasem miotał się we własnych wypowiedziach niczym zlękniony dzieciak. - Zapytałbym Cię, co u niej słychać, ale wiem, że od poprzedniego razu zupełnie nic się nie zmieniło. - Pełne wargi tak podobne do ust jego córki zbliżyły się do małej kwadratowej szklanki. Sam drażniący zapach alkoholu wywoływał w nim potrzebę sięgnięcia po butelkę. Obiecał jednak Meg, że nie sięgnie po żadne uzależniający trunek. Zbyt długo okłamywał samego siebie, że nie stanowi to żadnego problemu.
- Odłączyli ją od respiratora. - Głos mu drżał jakby opowiadał o czyjejś tragicznej śmierci. Przygotowywali się na to całymi latami. Każdego nowego miesiąca zrywał z kalendarza kartkę pytając samego siebie ile jeszcze zostało jej czasu. Jak długo wycieńczony organizm będzie walczył o kilka dodatkowych lat życia? Odzyskała przytomność, owszem, stanowiło to przełom, ale co z tego, jeśli na liście potrzebujących organu do przeszczepu istniała gdzieś na szarym końcu. Gdyby Bóg nie był tak podły mógłby ofiarować jej coś z wnętrza siebie. Nie było jednak zgodności. Nie było środków na przyspieszenie procedury i powoli zaczynało też brakować wiary.
- Nie interesuje mnie to Adam, naprawdę mnie to nie interesuje, wybacz. - Czego on oczekiwał? Że jego brat wpadnie mu w ramiona i ze łzami w oczach poprosi o wybaczenie wszystkiego tego, co w jego mniemaniu było słusznością? Przynajmniej mógł liczyć na jego darowiznę, bez tego ich mała Meggie już dawno pożegnałaby się z tym światem. Ubezpieczenie nie pokrywało wszystkich kosztów, nie gwarantowało najlepszej opieki i zainteresowanych przypadkiem pielęgniarek. - Załatwmy to na tyle szybko bym mógł zająć się własnymi interesami - szepnął kędzierzawy poprawiając po raz enty klapkę przy modnie skrojonej marynarce. Ignorancja. Było w nim jej tyle, że z trudem można było oddychać jego powietrzem. Zasmucił się przytoczony perspektywą kolejnych dni. Jakkolwiek mocno starał się przekonać go do odwiedzin tym szybciej i sprytniej on się oddalał.
- Pyta o ciebie, tęskni za tobą, a ty nie masz nawet ochoty zapytać o to jak postępuje leczenie? - Zdenerwował go. Trzymanie nerwów na wodzy stanowiło niemałe wyzwanie. Absolutnie zawsze udawało mu się powstrzymać atak furii aż do dzisiaj. - Ale pieprzyć się z przyjaciółkami swojej córki to masz czas? - Nie chciał tego powiedzieć, zanim pomyślał, słowa popłynęły w przestrzeń, ciosając ciszę na mikroelementy. Victor zmarszczył brwi w kpiącym wyrazie nie zainteresowania. Mógł robić wszystko, na co miał ochotę. Nie liczył się z uczuciami innych i nie prosił o zgodę, a mała Mitchell całkiem sprytnie wpisywała się w jego ulubiony schemat kobiety wykorzystywanej. Chrząknął tłumiąc śmiech. Lód nieprzyjemnie szybko rozpuścił się w naczyniu. Strzelił palcami zamawiając kolejną porcję. Jak dobrze, że przyjechał tu taksówką.
- Całkiem nieźle wychodzi jej dogadzanie facetom - roześmiał się cynicznie wyciągając dłoń w stronę podstawionej mu tacki. - Gdybyś potrzebował rozładować frustrację seksualną mogę ją przekonać, że zarobi sporo będąc dla ciebie miłą, braciszku. - Podkreślił ostatnie słowo tak silnie jakby faktycznie brzydził się jego znaczenia. Nigdy nie byli zbyt blisko. On chciał sięgnąć szczytów za wszelką cenę, a Adam? On zbyt wiele myślał o konsekwencjach o ludziach, którzy ucierpią na cudzych działaniach. - Powiesz mi, o co faktycznie Ci chodzi? Bo nie sądzę by interesowało Cię to, z kim aktualnie współżyję. - Brunetka przy stoliku obok błysnęła rzędem idealnie prostych białych zębów. Uniósł wysoko szkliwo informując ją tym samym, że pije za jej zdrowie. Kochał te nic nieznaczące flirciki, które umilały mu czas.
- O co mi chodzi? O co mi chodzi? Strugasz idiotę Victor? Pomyśl, opuść gardę i po prostu przejrzyj w końcu na oczy. To nie stało się wczoraj, nie przed wczoraj, to było prawie dwadzieścia lat temu, możesz nam to już wybaczyć, możesz do niej iść i powiedzieć jej, że o wszystkim zapominasz. Ona umiera Victor, to nie jest zabawa, nikogo to już nie śmieszy, jesteśmy dorośli, więc zachowujmy się jak pełnoletni ludzie. - Wrócił do niego spojrzeniem, choć nie miał ochoty tego robić. On miał czelność udzielać mu dobrych rad miłosiernego samarytanina? Pluł na całą jego wypowiedź, na całą osobę. Każdego dziesiątego dnia miesiąca siadali w tej cholernej restauracji. Silili się na wszystkie przestarzałe grzeczności, a prawda była taka, że gdyby mógł i gdyby wciąż nie łączyły ich więzi rodzinne to strzeliłby mu w łeb nie licząc się z prawem. Wciąż cierpiał. I on to cierpienie wywoływał, a tym samym nie zyskiwał żadnego prawa do uskuteczniania kazań związanych z jego brakiem empatii.
- Żałosne… - Zaczął powoli ściszając głos. - …kiedy wbijaliście mi nóż w plecy byliśmy równie dorośli jak dzisiaj, a jakoś wtedy nie zastanowiliście się nad tym wszystkim. - Wstał z miejsca dopijając resztkę drażniącego podniebienie napoju - Wybaczę, gdy uznam to za stosowne, a w chwili obecnej wciąż nic nie wymierzyło wam odpowiedniej kary, więc bądź tak miły braciszku i daj mi żyć po mojemu tak jak ja nie ingeruje w wasze egzystowanie. - Ramiona okrył ciężki płaszcz. Postawił kołnierz by wiatr nie wdarł się pod jego poły.
- Nie masz serca Victor, nigdy go nie miałeś. - Nie miał? Czy oby na pewno? Wciąż przypominał sobie nocami tamto zdarzenie. Wiedział, że gdyby zjawił się kilka minut wcześniej nic złego by się nie stało. Nie przyszłaby samotność, cierpienie, zgorzkniałość, lęk przed nie podołaniem nowej historii.
- Nie Adam, niestety cały problem tkwi w tym, że ja wciąż je mam. - warknął w progu wychodząc w deszcz. Nienauczony był brać na siebie całej odpowiedzialności, jeśli fakty mówiły o niewinności. Kiedyś wszystko miało się zmienić. Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma dolinami istniał gdzieś świat prawdziwego cudu spełnienia. Sztuką było odnalezienie drogi.

Spiął jej włosy opasając całość jasno zieloną chustą. Kilka pojedynczych pukli spływało lekko na czoło dodając jej jasnej karnacji bajkowego wyrazu. Lubił nazywać ją Śnieżką. Może i nie miała ciemnej jak heban czupryny, ale karminowe usta i śnieżnobiała cera odzwierciedlały większość księżniczkowych atrybutów. Wściekała się tak nienaturalnie słodko słysząc to imię. Panna Snow w jej przekonaniu była infantylną nieprzystosowaną do życia w prawdziwym świecie idiotką, która zamiast dowodzić własnych racji by zabrać to, co jej się prawnie należało wolała ukrywać się w lesie z bandą nadpobudliwych, pedantycznych skrzatów drwali. Z Annie trudno było dojść końca, momentami nawet początek trudno było znaleźć, ale z czasem, z upływem godzin, dni i tygodni wszystko stawało się klarowne i nieproblematyczne.
- Ojciec w życiu się nie zgodzi, w życiu Holden. – Zawyrokowała. - Powie coś w stylu. - Przymknęła powieki przybierając groźną minę. - 'Nie w tym życiu droga panno'. - Udawanie starego Horana ćwiczone całymi latami szło jej iście wybornie. Zwężając krtań potrafiła nawet wytworzyć Irlandzką manierę, z którą się wypowiadał, choć opuścił Dublin dobrych osiemnaście lat temu. Pomógł jej ściągnąć przepoconą bluzę. Kosz na brudy przewrócił się pod wpływem kolejnej części odzieży. Nie zrobili prania, nie było na to czasu. On zapomniał, a ona mu nie przypomniała, bo przecież tak bardzo nie lubiła prosić o pomoc.
- Już się zgodził. - Nieprawda, nawet nie wiedział, zostawił mu jedynie opasłą kartkę na biurku jego biura. Podziękował za zainteresowanie sprawami zespołu, zrezygnował z pomocy finansowej i gdzieś tam między wierszami wspomniał o tym, że zabiera jego córkę do własnego mieszkania. Wielokrotnie o tym rozmawiali. Nigdy nie odważyli się zrobić ostatecznego kroku. A to śmierć Dylana, a to wypadek Annie, koniec liceum, początek nowych kursów, brak funduszy i wiele wiele innych piaskowych pocisków ciskanych w ich oczy. Żałował, że nie odłożył więcej pieniędzy, że nie skorzystał z okazji, gdy miał szansę zapewnić im przyzwoity start. - Akurat o niego nie musimy się martwić. - Nie bał się go, cała władza Victora leżała w specyficznym podejściu do człowieka. Mogłeś czuć się zastraszony, zgnębiony, niewystarczająco dobry, a wystarczyło byś postawił mu się i wszystko zmieniało tor lotu. Nagle stawałeś się godnym przeciwnikiem, a Horan patrzył na Ciebie przychylnym wzrokiem.
- Chyba nie znasz go tak dobrze jak ja. - Zarzuciła chude ramiona na jego opalony kark. Pół przezroczyste blizny tuż przy łokciu stawały się lekko różowe, gdy unosiła kończyny w górę. Przejechał palcami po chropowatej wypukłości. Ilekroć chciał zapomnieć jak bardzo bał się tamtego wieczora, ilekroć nie potrafił tego zrobić, tym silniej musiał dziękować Bogu za jej obecność tutaj. Złożył na jej nosie przelotny pocałunek. - Li jest w salonie? - Wolał żeby wyszedł, żeby mogli raz w życiu zrobić wszystko tak jak sobie to zaplanowali. Nie mógł jednak go wyrzucić. Patrząc na jej rumianą twarz. Widząc ten radosny błysk jej źrenic zdawał sobie sprawę z tego, że on już zawsze pozostanie w ich życiu. Nawet, jeśli nie będą go wymieniać z nazwiska i nie będą wysyłać mu Bożonarodzeniowych kartek z życzeniami, on będzie w niej i w nim będzie ona.
- Przestań Annie, musisz przestać się obawiać, że coś Ci się stanie, gdy wokół nie będzie ludzi. Payne zostaje, zawiezie nas do Cleo, a Twój ojciec czy tego chce czy nie, czy to mu się podoba czy nie będzie musiał zaakceptować ten wybór, to tylko Twoje życie Skarbie. - mówił spokojnie, dopiero, co nabrał pewności, że wyczerpali poziom nieszczęść na najbliższe dziesięciolecie. Potrzebował jej, chciał ją odzyskać nawet, jeśli oznaczało to dzielenie się jej osobą z ludźmi, o których nie powinna dbać bardziej niż o niego. - Powiesz mu to, co powiedziałaś mi, a on to uszanuje jest przecież Twoim ojcem. - Skrzypnęły drzwi pokoju. Ramie odziane w ciemnogranatowy garnitur wsunęło się do wnętrza, wraz z nim pojawił się i właściciel. Odsunął się o krok od swojej dziewczyny. To był chyba ten cały szacunek do zasad właściciela rezydencji. Nie czuł się komfortowo widząc na sobie jego karcące zerknięcia.
- Cóż tak istotnego powinienem zaakceptować nie licząc faktu, że na mojej kanapie siedzi chłystek, który pozbawił moją córkę dziewictwa? - Zaniósł się śmiechem widząc przerażoną minę 'chłopca z sąsiedztwa'. Czyżby zdradził nieopatrznie jakąś tajemnicę? Taka miłość, takie zaufanie, taka wierność, a tu nagle okazuje się, że nie wszystko, co się świeci jest złotem. - Znów coś nie tak? A może zacząłbyś tą swoją miłość od pytania, ‘dlaczego on tutaj jest'. - Sięgnął po turkusowego pluszaka ugniatając go mocno w dłoniach - Annie ma coś po matce Holden, obydwie nie potrafiły nigdy zdecydować, czego naprawdę pragną i nic się w tej kwestii nie zmieniło, prawda córeczko? - Przyciągnął ją do sobie pozwalając jej oprzeć się na własnym torsie. - Po prostu mu to powiedz kochanie i zakończmy tą farsę raz na zawsze...