- Tato? - Słaby głos smutnej dziewczynki przerwał ciszę zakłócaną jedynie miarowymi oddechami kędzierzawego jegomościa. Nie chciała mu przeszkadzać, miała jednak świadomość tego, że gdy słowa nie popłyną w tym momencie, nigdy już nie będzie mogła ich z siebie wyrzucić. To było liną przywiązaną do jej krtani, na której końcu zawisł kilkutonowy głaz. Żadne z tych zlepków liter, które poznała do tej pory, nie były odpowiednimi by opisać jak mocno i jak dogłębnie ją zranił. I nie chodziło nawet o to, że robił to całymi miesiącami. Poczuła się skrzywdzona, bo nigdy nie ingerował w sprawy jej przyjaźni, a dnia dzisiejszego przekroczył próg jej bezwzględnej osobistej przestrzeni. Usiadła po drugiej stronie mahoniowego biurka, słysząc jak delikatnie kołysze się na swoim ciężkim fotelu. Gdy była mniejsza, zbierała za to nietęgie lanie. Wciąż mówił, że gdy przewróci mebel, może zrobić sobie krzywdę. Bał się o nią, przestała więc zachowywać się jak gówniara. Nie dlatego, że lękała się bólu łączącego się z upadkiem, ale dlatego, że jego to przerażało.
-
Nie mamy o czym rozmawiać Annabelle, połóż się spać, jutro
czeka Cię ciężki dzień. - Lekka światłość przebijająca
się przez mrok dawała jej nadzieję. Nigdy nie zwracała uwagi na
to całe ekologiczne zamieszanie. Dopiero teraz gdy w większości
przypadków widziała jedynie ciemność doszło do niej jak wiele
energii pochłania specjalistyczne oświetlenie gabinetu ojca.
Uniosła twarz ku górze, przystawiając do oczu dłoń, zupełnie
tak jakby raziło ją popołudniowe słońce. W tej beznadziejności
przeczuć uśmiechnęła się nawet na sekundę, wierząc w to, że
jakimś cudem uda jej się to przetrwać. Rogówka miała się
zregenerować. Mógł minąć rok, ale mogło też upłynąć sto lat
zanim z tej pustki wyłoniłyby się jakiekolwiek kolory. Powoli
szalała sądząc, że Bóg jednak się zlitował i wziął ją pod
swoje miłosierne skrzydła. To było jak wybawienie, jak kąpiel w
chłodnym jeziorze po całych godzinach spędzonych na dzikiej plaży.
-
Nie jestem śpiąca tato. - Zabrakło w tym pretensji, które
przecież przyprowadziły ją do tego pomieszczenia. Wypadło to z
jej ust niczym śpiew skowronka, niczym trel innego ptactwa. I
odeszły w niepamięć wszystkie złości, gnieżdżące się
tytanowymi szponami u szczytu jej głowy. To był jej ojciec. Nie
posiadała innego. Co z tego, że rozmawiali ze sobą tylko od
wielkiego święta? Co z tego, że jedli osobno i nie zachwycali się
swoimi osiągnięciami? Skrzywiła usteczka przypominając sobie jak
kilka miesięcy temu zaglądała do jego sypialni budzona ojcowskim
krzykiem. Jak podchodziła do jego łóżka sprawdzając czy nie śpi.
Jak układała się przy jego boku głaszcząc jego ciemną czuprynę
i szepcząc te uspokajające dźwięki ulubionych wierszy, które
spisała w swoim pamiętniku Molly. Gdy stawał się dostatecznie
spokojnym wracała do siebie udając, że nic takiego się nie
wydarzyło. Byli do siebie podobni z tą różnicą, że on potrafił
grać. Przybrał tą swoją kamienną maskę jakby uczucia były
wstydem.
-
Nieważne Annabelle, idź stąd, powiedz co masz powiedzieć i
wyjdź. Ja też jestem zmęczony. Nie mam ani grama siły na kłótnie.
- Nie chciała przecież się kłócić. Czy tak wyglądała?
Zmarszczyła brwi, bo nie docierało do niej to pochopne ocenianie.
Może faktycznie za dużo sobie wyobrażała? Chciała zmian, a
wszystko lewitowało bez ustanku po jednej i tej samej orbicie. Aż
do znudzenia. Dało się jeszcze ocalić tą rodzinę? Ona chciała.
Upierała się przy tym niedorzecznie. Tylko to jej pozostało. I
Niall nawet jeśli ostatnio troszkę się zaniedbywali. Więzi krwi
były najsilniejsze i to one tworzyły przyszłość. To one budowały
bezpieczne jutro.
-
Przyszłam bo... - zaczerwieniła się w wahaniu. Starała
się, wyobrazić sobie jak zareaguje na tą sensację. Niezwykle
rzadko bowiem słyszał takie deklaracje padające z jej wysuszonych
ust - Przyszłam bo chciałam Ci powiedzieć, że Cię kocham,
nawet jeśli Ty nie jesteś już w stanie tego robić. Nawet jeśli
masz do mnie żal o mamę i o Dylana. O to wszystko co stało się z
mojej przyczyny choć Bóg mi świadkiem, że nie chciałam tego.
Przyszłam Ci powiedzieć, że kocham Cię tak bardzo, że aż Cię
nienawidzę, bo chcę odejść, ale Ty mnie tu zatrzymujesz. Nie
słowem, bo wiesz, że tego oczekuje. Wiesz, że jedynym co chcę
usłyszeć jest to Twoje 'zostań córeczko'. Zatrzymujesz mnie
paskudną, niszczącą od wnętrza nadzieją, że potrafię nas
jeszcze uratować. Odbudować. Jesteś moim tatą, muszę Cię
kochać, bo nie mam nikogo innego. A ty... - Otarła grzbietem
dłoni skapujące po policzkach łzy. - ...a Ty powinieneś być
ze mnie dumny przez wzgląd na wszystko to co się wydarzyło. Nie
poddałam się, czyż nie tego mnie uczyłeś? Wytrwałości, walki o
swoje, walki o to w co się wierzy. Kocham Cię tak intensywnie, że
aż boli mnie wszystko w środku. Kocham Cię, bo mama cię kochała.
Kocham Cię, bo pamiętam jak opatrywałeś w dzieciństwie wszystkie
moje rany i jak tuliłeś mnie do boku bym się nie rozpłakała.
Kocham Cię pomimo tego jakim jesteś gburem i egoistą. Kocham Cię
bardziej niż to sobie wyobrażasz nawet jeśli mi nie pozwalasz i
robisz wszystko bym odpuściła. Kocham Cię, bo nie potrafię
inaczej. Wybacz więc, że zawracam Ci dzisiaj głowę. Po prostu
musiałam w końcu to z siebie wyrzucić, bo ta miłość zaczyna
mnie przytłaczać.
Mówiła
i płakała, płakała i mówiła, a on patrzył nad nią z dłonią
zawieszoną w połowie drogi do ust. Nie spodziewał się, bo nie
dawała mu żadnych znaków. Mijali się każdego dnia. On szalał z
żalu i tęsknoty, a ona tak nienaturalnie mocno przypominała mu
Molly, że aż nie był w stanie na nią patrzeć. Miała jej oczy i
jej usta. Tylko burza jasnych, pszenicznych włosów odziedziczona po
babce Horan świadczyła o bliskim powiązaniu. Zazgrzytał zębami
wsłuchując się w monolog, który choć poruszający nie był
rzeczą stosowną. Powiedział jej nie raz i nie dwa, co sądzi o
tego typu wypowiedziach. Chciała mu zamieszać w głowie, zmusić go
do otworzenia się na silniejsze bodźce. Nie był na to gotowy.
Jeszcze nie przetrawił wszystkich boleści. Dopiero głos Morgan
dochodzący z półpiętra oprzytomnił go na tyle by mógł podnieść
sparaliżowane ciało z siedziska. Przerażało go to wszystko co
mogło przetoczyć się przez ten dom za sprawą jej zbyt pochopnie
podejmowanych decyzji.
-
Chcesz odejść? Nie będę Cię zatrzymywał, ale jeśli opuścisz
mury tego domu nie mając tego pozwolenia z przykrością muszę
stwierdzić, że nie będziesz miała po co tu wracać Annabelle.
Powiedz mi tylko jedno, on jest wart aż tyle? Twoja przyjaciółka
jest tyle warta? Kiedyś potrafiłaś obejść się bez nich. -
Wstrzymała oddech. Co to miało do rzeczy? Przeprowadzka była jej
sprawą, nie Holdena i nie Lee, która ostatnio faktycznie
przechodziła samą siebie. To ona osobiście dusiła się wszystkimi
niedopowiedzeniami. Nie chciała odchodzić, chciała być tu przy
nim by móc pocieszyć go w odpowiednim momencie, ale nie była też
samobójczynią. Trwanie w bezruchu zabierało jej zbyt wiele
energii. Beznamiętna wypowiedź ojca uderzyła tam gdzie trafić
zapewne miała. W sam środek serca. Wyżłobiła w komorach wielką
wyrwę z której fontanną tryskała czerwieniejąca krew. Mógł na
nią wrzeszczeć, mógł rzucać przedmiotami i wyzywać świat
najgorszymi epitetami jakie przyszłyby mu do głowy. Nie, on wolał
rozegrać to taktycznie, jakby wcale nie rozmawiał z córką, a z
kontrahentem.
-
To groźba tato? - Bo tak właśnie to odebrała. Kpiną by
było gdyby teraz zaplątawszy się we własnych obawach zmieniłaby
zdanie. Nie. Nie tak ją wychował. Przynajmniej to powinno było go
cieszyć. Trzymała się swojego zdania i nie traciła gruntu pod
nogami chociaż on telepał gwałtownie przestrzenią, w której się
znalazła. Zaparła się w sobie. Wbiła paznokcie w jego ochronny
pancerzyk i pozostała niewzruszoną. Wyrazy przelatywały gdzieś
obok jej uszu i choć słyszała je wyraźnie to postanowiła
zignorować wszystko to czym chciał ją przywiązać do tego domu.
To były tylko ściany. Pomalowane na mleczno kawowy odcień nie
stanowiły zabezpieczenie przed zbliżającym się z impetem kolejnym
kłamstwem. Sztuka trwać musiała. Aktorzy jednej roli odpadali,
schodząc z piedestału i ustępując miejsca innym, bardziej
utalentowanym jednostką.
-
To rada kochanie, żadna groźba, chyba że chcesz ją za taką
uważać? - Mogła, ale nie chciała. Groźby powinny brzmieć
inaczej, powinny wywoływać nieukrywaną panikę, tymczasem ona
została nią ledwie połechtana. Dała sobie jednak spokój z
dręczeniem go własną osobą. Przywykła. Otwierała się. Obrywała
w twarz. Milkła na jakiś czas, a później znów wracała i schemat
się powtarzał. Odtwarzali to przedstawienie z dokładnością
zegara. Każdego miesiąca tuż przez dniem jej śmierci. Każdego
miesiąca na dwadzieścia cztery godziny przed jej odejściem.
-
Co chcesz z tym wszystkim zrobić? Ona stara się to zrozumieć,
nie możesz na każdym kroku odtrącać jej z byle powodu. Każdy
kiedyś umiera Victor, nie jesteśmy w stanie zatrzymać ich na
zawsze przy sobie. Będziemy jeszcze mieć dzieci, ale co zrobisz gdy
ona też Cię opuści? Nigdy już nie będziesz mógł jej tego
powiedzieć na głos, nigdy nie przytulisz jej do siebie i nie
pocałujesz jej w czoło, a ona Ci nie odpowie. Pomyśl tylko o tym,
co wtedy poczujesz? Będzie w tym jakaś słuszność? Pogodzisz się
z tym? Dasz sobie radę? - Poklepał miejsce na swoim udzie
zapraszając ją wzrokiem. Morgan była jedną z tych kobiet, które
nie pytają o powód złości, które nie szukają przyczyny, po
prostu są na wyciągniecie dłoni gdyby chciało się z kimś
porozmawiać, przed kimś odtworzyć. Była jego najlepszą
przyjaciółką. Nigdy nie ukrywał, że nie obdarzy ją miłością
tak silną na jaką zasługiwała. Nie kłamał jej w żywe oczy
obiecując zdobycie gwiazdki z nieba i kolejnych nieodkrytych jeszcze
szczytów. Szanował ją. Darzył zaufaniem i wspierał gdy było jej
to potrzebne. Splótł ramiona na jej wąskiej talii. Dylan był
dziełem przypadku, lecz zrodził się z niego cud, a później Bóg
zorientowawszy się co utracił postanowił im go zabrać.
-
Nie odtrącam jej, nie potrafię jedynie spojrzeć jej w oczy by
powiedzieć, że osiemnaście lat życia, które pamięta są
kłamstwem. Nie byłem dobrym ojcem. Stawiałem na rozwój jej
intelektu zapominając przy tym, że moje dziecko ma i duszę.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że w wielu perspektywach
ta moja mała, szalona dziewczynka, jest bardziej odpowiedzialna niż
ja sam. - Uśmiechnął się gorzko. Nie był neandertalczykiem.
Zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy, o których nie mówił. Których
nie wypowiadał na głos. Jak te jej nocne eskapady do jego pokoju.
Budził się w środku nocy i widział jej zaczerwienioną twarz.
Poprawiał koc, nie spał już do rana, by tuż przed świtem
przymknąć powieki gdy jego dziecię usiłowało uciec niezauważone.
Taka słodka tajemnica. Dawała mu świadomość, że nie upadł
dostatecznie nisko by nikt nie był już w stanie go pochwycić. Nie
mógł jej nie kochać. Po prostu nie potrafił z siebie tego
wyrzucić. Po śmierci jej matki zapomniał jak powinny brzmieć te
słowa, gdy wypowiadałby je w skupieniu. Czuł się niegodnym
ignorantem, który nie zasługiwał na miłość, na bliskość, na
odpuszczenie wszystkich win.
-
Na twoim miejscu powiedziałabym jej to wszystko co powiedziałeś
właśnie mi. Poradzi sobie z tym, jest silniejsza niż jesteś w
stanie to pojąć. Pamiętasz co powiedział ten jej Li, gdy był
tutaj za pierwszym razem? - Gdy dzwonił do Liama Payna nie
wiedział, że ich drogi kiedykolwiek połączą się powtórnie.
Chwilowy impuls mówiący 'zrób to, jesteś jej to winien stary
idioto'. Wykręcił numer, odsłuchał standardową formułkę
elektronicznej sekretarki, obiecał wpłacić na jego konto
odpowiednią kwotę, podał adres, a później rozmyślił się i
odstawił sprawę na bok. Chłopak i tak stanął przed jego drzwiami
przedstawiając się z rozbrajającą pewnością siebie. Co wtedy
powiedział? Trudno byłoby mu o tym zapomnieć 'Nie wiem czy pan
nie wie, czy struga pan idiotę, ale pańska córka nie liczy na pana
pieniądze, ona liczy na pana miłość, a jeśli nie potrafi jej pan
tego dać, to liczy na to, że pozwoli jej pan znaleźć kogoś na
kogo będzie mogła przelać te uczucia. Więc zapytam tylko raz.
Dlaczego jest pan wobec niej takim gnojkiem?' Piętnastoletni
dzieciak wytykający mu pierwszą, największą, najbardziej widoczną
wadę. Brak serca. Zatrzasnął mu drzwi przed nosem wracając do
prozaiczności przerwanych zajęć.
-
Ona wie Morgan, wie, że ją kocham i że nie pozwolę jej
skrzywdzić. - Musiała to wiedzieć. Srebrnowłosa kocica
wskoczyła w ramiona jego kobiety, skupiając na sobie całą uwagę
właścicieli. Nie miał już tyle wewnętrznej energii by
zaryzykować i stracić kolejny raz. Był tak przerażony jak dziecko
postawione samotnie przed bramą sierocińca. Oddane, porzucone,
wygnane z prawdziwego domu - Wie to na pewno. - Rozgrzeszał
sam siebie. Łechtał swoją próżność nie chcąc zrobić
kolejnego kroku. Wypełnił stos firmowych formularzy, przeanalizował
dwie świeże umowy, wypił szklankę Whisky, włączył nastrojową
muzykę żegnając żonę. Kiedyś byli sami. Tylko on i Annabelle i
na przekór wszystkiemu było im dobrze.
Pachnący
świerkiem parkiet zatrzeszczał pod jego bosymi nogami. Stał w holu
dobrych dwadzieścia minut zanim zdecydował się otworzyć drzwi
pokoju córki. Spokojne nuty Mozartowskiej sonaty przepełniały
ciszę. W kącie wciąż pracował filtr powietrza. Palcem stopy
wcisnął gigantyczny wyłącznik żałując od razu swego kroku.
Dopiero teraz poczuł jak gwałtownie i mało rytmicznie bije jego
ojcowskie serce. Spała tam, wśród poduch i kołder, przyciskając
do piersi babciny stary sweter, pachnący jej matką. Łzy zakręciły
się w jego stalowych oczach. Ta woń też była kłamstwem. W te
dni, gdy katowanie samego siebie przynosiło mu satysfakcję wybrał
się do perfumerii. Zakupił stos aromatycznych specyfików. Wybrał
te, które najbardziej, najintensywniej przypominały mu zapach
Molly. Gdy kładła się spać i gdy po całym dniu wypuszczała z
rąk swoje ulubione ubranko, on spryskiwał je tą swoją
czarodziejską mieszanką. Było tak jakby wciąż istniała, choć
nie mogli z nią porozmawiać.
-
Annie? - Zbliżył się do niej poprawiając koc zwichrowany
na jej brzuchu. Nie odpowiedziała. Właśnie tego oczekiwał.
Skupienie. Szczęka zacisnęła się tak mocno, że niespodziewanie
poczuł ból całej twarzy. Dotknął palcami jej zimnej dłoni.
Przejechał nią po jasnych, niedostrzegalnych dla
niepoinformowanych, bliznach. Gdyby wtedy odeszła co robiłby
dzisiaj? Czy równie podłym byłby dla Dylana? Czy zamknąłby się
w sobie udając, że tak musiało być? Że to Boska rzecz, że
trzeba się z nią pogodzić? Nigdy nie wierzył w siłę wyższą
kierującą ich losami. Wierzyła w nią za to pewna słodka
dziewczyna. Studentka malarstwa, która pokazała mu jak z ciemnych
farb można stworzyć nowe przepiękne kolory. Oddychał przy niej
pełną piersią nie bojąc się jutra. Marzył jak ten idiota o
całej wieczności. Szkoda tylko, że owa wieczność trwała tak
krótko.
-
Kocham Cię córeczko - szepnął zawstydzony wiedząc, że
nie będzie w stanie tego usłyszeć, nie pojmie tego, nie dowie się,
nie odpowie tym samym i nie zada tego głupiutkiego pytania 'dlaczego
nie powiedział jej tego wcześniej?' Tuż spod łóżka wystawała
turkusowa łapka troskliwego misia. Różni ludzie mają swoje
śmieszne, małe talizmany. Pierwszy mleczny ząb, pierwsza zarobiona
jednodolarówka, łuska karpia zeskrobana w Wigilijny poranek. Ona
miała tego rozpadającego się, potwornego pluszaka. Na biurku przy
stosie książek stała fotografia. Roześmiana kobieta głaszcząc
się po brzuchu otwierała usta mówiąc coś do kogoś kto zniknął
po drugiej stronie obiektywu. W kadr wdarł się również pyszczek
niedźwiadka. Zacisnął wściekle powieki wiedząc, że nie da się
cofnąć czasu. A jeśli umrę, zaopiekujesz się nią nawet jeśli
będziesz wiedział, że sobie nie poradzisz? Nie miał
wątpliwości. Zaopiekowałby się nią nawet gdyby miał przez to
zginąć - Kocham Cię - powtórzył raz jeszcze całując jej
jasne spocone czoło.
Chciałam
dać Ci na imię Hope, bo byłaś moją ostatnią nadzieją. Chciałam
dać Ci na imię Love, bo nie miałam innej ważniejsze miłości
ponad Ciebie. Mogłaś być też Destiny, bo stanowiłaś
przeznaczenie. Bądź Faith, bo wierzyłam w Ciebie tak mocno jak w
nic innego na tym pogmatwanym świecie. Stałaś się Annie.
Zrodziłaś się z mocy i siły, której nie potrafię opisać.
Pachniałaś intensywnie słodkością tak, że mogłabym Cię
schrupać. Leżałaś zawstydzona swoją bezradnością na mojej
piersi i mruczałaś coś cichutko, przecierając łapkami pomazaną
krwią twarz. Wcale nie wyglądałaś wtedy uroczo, choć dla mnie
byłaś cudem. Najistotniejszym, który mnie spotkał. Nie odeszłam
od razu. Pozwolili mi zostać przy tobie by pożegnać się czule.
Tkwimy, więc w tym momencie w sali porodowej. Ja, Ty i Victor tuż
za drzwiami. Nie przetrwam długo, czuje to. Moje serce bije coraz
słabiej. Za to Twoje trzepoce niczym skrzydła małego koliberka.
Tak bardzo, bardzo mocno chciałam Cię mieć. I on też Cię chciał
choć pewnie nie będzie potrafił Ci tego powiedzieć. Kiedyś
dowiesz się jacy są mężczyźni. Jakie ciepło skrywa się pod
kamiennymi posturami i pojmiesz, że przez te wszystkie lata miałaś
kogoś po swojej stronie.
Wiesz
Skarbie, gdybym dzisiaj miała podjąć decyzje byłaby ona
identyczna, taka sama. Niczego nie żałuje, niczego nie poddaje
wątpliwości. Będziesz wielka. Będziesz wszystkim tym o czym
marzyłam, całym tym czego pragnęłam. Będziesz śpiewać, biegać,
malować, krzyczeć w złości i płakać w radości. Będziesz żywa.
Błyszcząca. Idealna. Nie wymyśliłabym sobie Ciebie lepiej.
Niczego bym nie zmieniła. Widzę go w tobie, a przez to kocham Cię
jeszcze mocniej. Opiekuj się nim. Kiedyś zrozumiesz, kiedyś
wszystko zrozumiesz moja mała księżniczko.
Osiemnaście
niebieskich róż. Osiemnaście kujących gałązek orających
głęboko jej dziewczęce palce. Każdego roku msza w cmentarnej
kaplicy, osiemnasta z kolei. Osiemnaście zapachowych świec o woni
cynamonowej szarlotki. Mdlący intensywny zapach świątecznych
wypieków. Cztery pory roku Vivaldiego. Przestrzeń zapełniona
nieznanymi jej ludźmi. Zawodzącymi, modlącymi się,
wspominającymi. Wstała kilka godzin wcześniej chcąc tu być
pierwszą. Podpaliła kadzidełka, ustawiła rzędem bukiety. Jej
matka tak naprawdę umarła majową porą w sześć godzin po jej
przyjściu na świat. Umarła w pełnym słońcu z nią w ramionach.
Umarła przy dźwiękach ulubionych symfonii. Przy tym wszystkim co
kochała najbardziej, u boku mężczyzny, który był całym jej
światem. Owy mężczyzna nie był jednak gotowy by ją utracić. Nie
pożegnał się. Nie pocałował jej chłodnych ust. Opowiadali jej
setki razy jak zażądał niekończących się resuscytacji. Jak
walczył o każdy jej oddech. Jak siedział przy niej godzinami
obserwując tłoczące, skrzypiące i pikające machiny. Jak
dojrzewał do tego by ją utracić. Jej matka odeszła w maju, gdy
skowronki za oknem swym trelem dopieszczały zakochanych. Gdy trawa
zieleniła się soczyście, gdy nikt nie myślał o tęsknotach
łechtany chwilą cudowną. Żałowała, że zabrakło jej pamięci
by zapamiętać tamten czas. Miała kilka fotografii, trochę
wyrwanych z pamiętnika stron zapisanych jej schludnym pismem. I
miała ten jej list, niedokończony gdy brakło świadomości i
czucia. Z wszystkich możliwych sił pragnęła być jej ideałem. Z
wszystkich myśli ułożyć chciała hymn podzięki kierowany w jej
stronę. Usta zadrżały pierwszym intensywnym impulsem. Odgarnęła
z oczu jasny pukiel. Coraz intensywniejsze głosy i szepty
podpełzające niespodziewanie, niespiesznie. Wyprostowała się
sztywniejąc mimowolnie. Te ich opowieści. Te wszystkie anegdoty. Te
niepozorne żarciki mające uświetnić jej pamięć. 'Pamiętasz
Vi, gdy tuż przed waszą studniówką Mol postanowiła z Tobą
zerwać? Kupiłeś jej dwa tuziny migdałowych czekoladek chociaż
godzinami przypominała Ci, że ma na nie uczulenie.' Uśmiechnęła
się z czystej sympatii do poczciwego Josha. Właściwie tylko on nie
zwariował przez te wszystkie lata. Nie udawał, że czas wszystko
uleczył. 'Albo te wasze ciągłe afery o to kto jest ważniejszy
w tym związku, zawsze i tak wygrywała Mol.' Miło było
posłuchać o tym, że jej ojciec kiedyś, gdzieś tam, po innej
stronie galaktyki prowadził całkiem bogate życie emocjonalne. To
tak jakby opowieść z zamierzchłej prehistorii. Podobno na ziemi
istniały dinozaury, choć nikt ich nie widział, mamy tylko te
szkielety przekazane w dziwnych okolicznościach. Aromat ananasowych
żelek rozniósł się łukiem tuż przy jej boku. Przygryzła
wewnętrzną część policzka ignorując głośne burczenie w
brzuchu.
-
Otwórz usta. - Chrapliwy przyjemny głos był na tyle
kuszący, że nie zapytała nawet o przyczynę tego dziwacznego
zabiegu. Zrobiła co kazał. Twardawa słodycz spotkawszy się z jej
śliną wydzieliła pierwsze owocowe soki. Jęknęła, więc
zadowolona wstydząc się za samą siebie. Tak, zdawała sobie sprawę
z tego jakie to płytkie i pozbawione godności, ale przecież miała
prawo do chwili oddechu, czy nie? Nieistotne. Zespoliła swoje palce
z dłonią przybysza. Trzy lata temu, gdy jak ta wariatka starała
się ukryć wszystkie łączące ją z rodziną cechy, i gdy
farbowała włosy na czekoladowy odcień brązu, gdy wcale nie
wyglądali z Niallem jak bliźniacy, wszyscy brali ich za parę.
Nawet jej to nie przeszkadzało. Przy nikim nie czuła się tak
pewnie jak przy nim właśnie. Bo on nie pytał o przyczynę smutku
wiedząc, że jedyną rzeczą której pragnie nie jest rozmowa lecz
dotyk bliskiego człowieka. Nie analizował z nią zamówień w
barach szybkiej obsługi widząc, że dietetyczną sałatkę popija
zawsze tuczącym niezdrowym, słodkim do wściekłości koktajlem
czekoladowym. Nie spędzał godzin na zastanawianiu się, czy lepszym
na wieczorny seans będzie seria x menów czy stos idiotycznych
romantycznych komedii. On wcale nie musiał się wysilać bo znał ją
lepiej i głębiej niż ktokolwiek inny.
-
Pamiętałeś? - Nie przypomniała mu w tym roku. Za dużo się
zmieniło, zbyt wiele różnych sprzeczności w nich uderzyło by
mogła się domagać jego całodobowego pobytu u swego boku. Tak,
wszyscy o niego pytali. Gdzie ten mały, nieśmiały Horan co to pół
świata podbił, jeśli nie cały? Tłumaczyła to z cierpliwością
godną adwokata. Na dobrą sprawę on też jej nie znał. Nie była
dla niego rodziną, dalszą czy bliższą, była kobietą , w której
zakochał się jego wuj. Nikt nie miał prawa wymagać od niego
silnych przeżyć. Każdorocznego umartwiania się, czy zadumy nad
jej marmurowym grobowcem. Dziwne, pomimo wszystko zawsze się stawiał
w kaplicy przy lipowej alei. Przesunęła się bliżej jego ramienia.
Głowę oparła na kołnierzu marynarki. Przymknęła powieki
przypominając sobie zeszłoroczne przemówienie. 'Nigdy nie
znałam mojej matki. Umarła, gdy byłam zbyt mała, by cokolwiek
pamiętać.' Dwa zdania wyjaśniające całą sytuacje. Dwa
zdania, które w którymś elemencie zaczynają być kłamstwem.
'Widzę ją w lustrze gdy przechodzę holem o poranku. Mamy taki
same oczy i usta też mamy podobne choć moje są mniej pełne niż
jej. Nie znałam jej, ale każdy kto miał przyjemność przebywania
w jej świecie powtarza mi jak bardzo jestem do niej podobna. Problem
tkwi w tym, że ja nie chce być nią w sposób powierzchowny, chcę
być nią w środku, w sercu i duszy. Trudno tego dokonać. Nie mogę
postawić się na równi z aniołem, nie mogę przeskoczyć
wszystkich wyznaczonych przez nią rekordów. Chce po postu żeby
była ze mnie dumna. Tylko to i aż tyle.'
-
Trudno jest o tym zapomnieć, Annie. - To imię brzmiało tak
bezpiecznie w jego ustach. Nic nie mogło go tam skrzywdzić, nic nie
mogło mu zaszkodzić, zatruć go czy spopielić. Gdyby tylko mogła
wrócić do czasów w których istnieli tylko we dwoje bez
nienawistnych spojrzeń wokół, gdyby mogła cofnąć się by
nauczyć się na pamięć wszystkich jego uśmiechów, gdyby chociaż
miała moc zapamiętania wszystkich jego spojrzeń. Brakowało tego w
jej pustce. W samotności pokoju, w półmroku sypialni dotykała
jego twarzy wykrzywionej radością i nagle wracały wspomnienia.
Błysk uciechy, migotanie przyjemnego spełnienia. Pięćdziesiąt
pięć dni do operacji. Pięćdziesiąt pięć dni do ostatecznego
rozrachunku. - Ktoś uparł się, że musi Cię przeprosić. -
Ktoś, przeprosić, uparł się. To połączenie było niebezpieczne.
O stokroć bardziej śmiertelne niż wybuch epidemii nowej
niezbadanej choroby. Potrafiła to połączyć, a to co stało na
końcu tej zagadki wcale, a wcale jej się nie podobało. To nie był
odpowiedni dzień na kłótnie. - Nie pozwoliłem mu przyjść.
- Impulsywnie przesunęła wilgnymi wargami po jego gorącym
policzku. Nie zastanowiła się jak odbierze to publika. Nie zadała
sobie pytania czy tak można, czy jego to odbierane pozytywnie, czy
przekracza pewne granice dobrego smaku, czy może w ogóle sobie na
to pozwalać? Jej pierś poruszyła się gwałtownie wypełniona
nowym napływem powietrza. Louisa nie było w pobliżu, nie miała
czego się obawiać. Dlaczego, więc radość przechodziła płynnie
w smutek? Rozumienie samej siebie pozostawiało wiele do życzenia.
-
Jak on się czuje? - Męskie ramię spoczęło na jej barku
dotykając palcami płatka ucha. Przeciągnęła się automatycznie
zachęcona pieszczotą. Pytanie istniało w jej umyśle choć nie
oczekiwała odpowiedzi. Choć nie zależało jej na niej aż tak
bardzo. Wystarczyło krótkie 'w porządku' w ostateczności 'wciąż
żyje'. Zakończony etap egzystencji. Nie stanie na jego drodze nigdy
więcej. On nigdy więcej jej nie ocali przed nią samą. Kobieta tuż
obok szepnęła 'jak tak można' gdzieś z tyłu głos jej ojca
odpowiedział coś z wściekłością w wyrazie. Nie zarejestrowała
tej zmiany. Zbyt zmęczona była ciągłym graniem ideału, zbyt
wycieńczona byciem tak cholernie odpowiedzialną. Dlaczego chcieli
jej zabronić przeżywać tych marnych momentów półszczęścia,
gdzie jasność biła z jej twarzy, a tęcza nie istniała tylko w
zapamiętanych chwilach.
-
Nie rób mi tego Annie. - westchnęła cicho, cichutko, ciszej
niż zazwyczaj. Chcesz coś mieć i boisz się o to zapytać -
Trzymaj się po prostu tego co znasz, tak jest bezpieczniej. -
Wiedziała o tym zbyt dobrze by to zignorować, by przejść obok
tego obojętnym krokiem zerkając od niechcenia z sarkazmem w całej
postawie. Raz tylko straciła czujność. W szpitalu. Tuż po
wypadku. Z nim zbyt blisko twarzy. Pomyślała wtedy, że mogła
kiedyś inaczej wybrać. Że gdyby nie stare czasy nie byłoby
współczesności. Nigdy nie poszłaby do kawiarni, którą pokazał
jej Holden. Nie wsiadłaby do samochodu po kłótni z nim. Nie
tęskniłaby za Annabelle, która była, a którą gdzieś po drodze
zagubiła.
-
Zostaje przy tym co jest dla mnie najważniejsze Niall, chyba to
właśnie ustaliliśmy. - Dawna pogadanka na temat radości
czerpanej z życia. Kilka niesprawiedliwych osądów wracających do
nich niczym bumerang. Wieczna szczerość zraszana jej zatajaniem
szczegółów. Powiedziała mu kiedyś, że nigdy go nie okłamie,
cokolwiek nie stanie im na drodze, prawda będzie tym co ich
oswobodzi. Miała zawsze go odnaleźć. Zawsze trzymać jego stronę.
To było tak dawno temu. Nie znała wtedy połowy emocji, które
sterowały nią w tej chwili. Czarne było czarne, a białe białe.
Wystarczyło zerknąć by wiedzieć gdzie pójść można, a które
drogi są niebezpieczne. Może wcale nie byli aż tak do siebie
podobni. - Zaraz wracam, daj mi dwie minuty. - Podniosła się
z miejsca wymijając cały ten tabun płaczek na zlecenie. Wszystkich
tych hipokrytów wiedzących lepiej jakim było się człowiekiem.
Zabawne teraz z niej kpili, gdyby jej zabrakło rzucaliby w
przestrzeń puste słowa o tym jakim była wspaniałym człowiekiem.
Silna dłoń przemknęła przypadkowo po jej odkrytej łydce.
Oswobodzenie. Tego było jej trzeba wśród wszystkich łańcuchów
do jakich została przypięta.
-
Widziałaś ją Abby? Bezwstydnica. Zupełnie jak jej matka.
Pomyśleć, że Horanowie dopuszczają do tego by wciąż trzymać ją
pod swoim dachem. A ten mały? Kto by pomyślał, całe Zycie razem a
tu proszę. Ja wiedziałam Abby, wiedziałam, że to nie jest taka
zwykła zażyłość rodzeństwa. Popatrz tylko na nich. W kaplicy.
Przy obcych. Niedopuszczalne. Niepojęte.
-
Spróchniałe drzewo przegniłe rodzi owoce.
Dwie
uspokajające tabletki popiła łykiem ojcowego koniaku. Zapisana w
terminarzu wizyta u psychologa, odkładania z tygodnia na tydzień
groziła pogorszeniem jej stanu. Odrętwiała jeszcze była. Czuła,
że gdy tylko przezroczysta buteleczka zaświeci pustką zaczną się
pierwsze schody. Przez krtan nie przejdzie kwaśnawe, podłużne
szczęście. Nie spłynie ze śliną rozkładając się euforią w
żołądku. Nie zbombarduje fałszywymi endorfinami bariery mózgu.
Nic nie rozświetli się fałszywym słońcem. Zakwasy ściskające
mięśnie dawały jej ułudne wrażenie życia. Przecież ból był
dobry, przypominał o egzystencji. Czy oby na pewno? Przysiadła na
mokrawej ławce zaczesując palcami włosy do tyłu. Ciemna opasła
przejechała po grzbiecie głowy. Kap, kap. Kropelka po kropelce
spływające z nosa resztki makijażu kończyły żywot w kaszmirowym
sweterku. Zaśmiała się sama do siebie jakby wszystko wokół było
tak obrzydliwie pastelowe.
-
Jasna cholera! - wrzasnęło coś tuż za jej głową. Znów
pozostała niewzruszona. Jakby resztkami świadomości liczyła na
to, że nowy przybysz pójdzie swoja drogą nie zakłócając jej
monotonnej wirówki zmysłów. - Ty sobie chyba żartujesz. -
Ona? Ktoś inny? W pobliżu? W tym samym miejscu? Oparła głowę na
wezgłowiu ławki wystawiając wilgotną twarz ku atakującym masowo
cząsteczka wody. Ożywienie. Odprężenie. Oprzytomnienie. Jedno po
drugim. Po kolei. Jeszcze raz od samego początku. Przyjemność
czysta dawno niewyczuwalna rodząca się w dole brzucha penetrująca
całe przykurczone ciało. - Ile tego wzięłaś? -
Potrząsnęło nią gwałtownie, bezwstydnie, bez zaznajomienia się
z problemem. Burknęła coś niezrozumiale odwracając lico w innym
kierunku. Nie chciało jej się poruszać językiem by opowiedzieć
całą historię swojego życia. To nie było w tym momencie
najistotniejsze. Ważniejszym było poczucie dryfowania po bezkresie
oceanu spokoju. Obce dłonie na twarzy wyprowadziły ją z równowagi.
Chciała otworzyć oczy by pojąć co się dzieje. Znów zapomniała,
że ślepcem się stała. Zazgrzytała zębami oznajmiając światu
swoje niezadowolenie.
-
Łapy przy sobie gnido - wysyczała ledwie co otwierając
usta. Między radosną Annabelle, a nieśmiałą Bell istniał etap
wściekłej na cały świat dziewuchy będącej wrzodem na dupsku
wszechświata. Podobno przeszła przez to bez większej szkody. Nigdy
nikomu nie wspomniała o tym, że istnieją takie dni, w których ma
ochotę wyciągnąć tasak z kuchennej szuflady i wbić go w brzuch
pierwszego napotkanego człowieka. Kontrolowała to najlepiej jak
tylko potrafiła, choć chwilami ta pewność siebie przelewała jej
się przez palce. Brzmiała wtedy tak nienaturalnie zbliżenie do
standardowego ja, Lee.
-
Opanuj się dziewczyno, ile tego wzięłaś tym razem? -
Obiecała Holdenowi, że przestanie je brać. Obiecała to Niallowi.
Obiecała ojcu. Obiecała Cleo. Sobie samej . Leeann powiedziała, że
może robić co chce póki nie leży w rowie we własnych
rzygowinach. To chyba najbardziej jej się spodobało. Przysłoniła
usta dłonią, gdy lekko czkło jej się ledwie co dopitą colą. Czy
niepozorne sierotki nie mogą sobie pozwolić na chwile zatracania
nawet jeśli przytrafiają się one z częstotliwością
powtarzających się weekendów?
-
Wystarczająco wiele by Cię tolerować - zachichotała będąc
przesadnie rozbawioną. Wcale tak nie wiedziała. Znarkotyzowane
zmysły nie potrafiły wyłapać z całej orgii woni odpowiedniego
odpowiedzialnego za rozpoznanie postaci. Tkwiła, więc z kimś
zupełnie obcym odbijając w podświadomości piłeczkę z hasłem
'kim do cholery jesteś idioto'
-
Oddasz mi to w tej chwili. - Długie, przeciągle, wypełnione
strachem 'nie' wyrwało się z jej podrygującej piersi. Przygarnęła
do boku całą torebkę mocząc usta w kolejnej porcji paskudnego
napoju. Z każdym kolejnym łykiem smutek stawał się lżejszy,
mogła go znieść bez umartwiania się, bez rozmyślania,
analizowania. Poszłaby teraz do Tomlinsona. Poszłaby i
powiedziałaby mu, że... sama nie wiedziała co mogłaby wyrzucić z
siebie aczkolwiek ta myśl była tak odważna i fascynując, że aż
oczy jej zapłonęły z samozachwytu i uwielbienia.
-
Chcesz pić? Kup sobie. Nie dziele się alkoholem -
wychrypiała przeciągając każdą sylabę. Znudziło jej się bycie
tak obrzydliwie przyzwoitą, pocieszną, potulną. Potrzebowała
wrócić do starych perspektyw, do karygodnego zachowania, do łamania
granic niemożliwych do pokonania. Kto mógł jej tego zabronić?
Nikt nie dbał o jej przyszłe życie ślepoty potrzebującej ciągłej
pomocy. Zlizała z warg zakrzepły błyszczyk.
-
ANNIE?!?! - O tak, już lepiej znała ten głos, wysłuchiwała
go godzinami aż taśma automatycznej sekretarki zerwała się
przypadkiem przeciążona kolejnym powtórzeniem. Wzruszyła
beznamiętnie ramionami poklepując miejsce obok siebie. - ANNIE!!
- To charczenie było jeszcze bliższe. Zamieszkiwała z nim pod
jednym dachem uważając go za swojego ojca. - ANNIE?!?! - A
ten słodki nektar dla uszu gładził jej podświadomość pustymi
obietnicami lepszego jutra. Jej brat i najlepszy przyjaciel - ANNIE?
- Za gardłowy seksowny ton dałaby się pokroić, wskoczyłaby w
ogień, uciekłaby na koniec świata. - ANNIE?! - Syczące
niczym stado węży, nienawistne zawodzenie Leeann coraz intensywniej
działało jej na nerwy.
-
ZOSTAW MNIE W SPOKOJU, ZOSTAW MNIE DO CHOLERY W SPOKOJU! -
rozwrzeszczało się wniebogłosy anielskie dziecko ciemności. Płuca
skurczyły się, tlenu zabrakło. Dłoń zacisnęła się na krtani,
oczy pożółkły. Złapać tchu nie mogła, a chciała. Krzyczała
dociskając przedramię do rozpalonego czoła. Nie pamiętała już tego stanu. On miał odejść. Miał zniknąć. Miał ulec
zniszczeniu. Te glosy w jej głowie, skumulowane, świergoczące.
-
Kochanie? Skarbie co Ci jest? Maleńka? Odezwij się. - Facet
z taksówki. Facet wożący ją od ośrodka do ośrodka. Facet
znający ją jak własną kieszeń.
-
Adam?! - Zamrugała niedowierzając Zakrztusiła się kolejny
raz śliną. Dyszała ciężko niczym po biegu. Coś było nie tak.
Substancja w ustanie nie miała neutralnego smaku. Była obrzydliwie
cierpka. Rdzawa i słona. Z kącika jej ust popłynął karminowy
płyn.
-
Ann?! - Nie usłyszała już jego krzyku osuwając się
delikatnie na klepki mokrej ławki.