Stał
pośrodku salonu odwrócony plecami do wysokiej kolumny podtrzymującej
strop. Zawsze dziwiło go zamiłowanie starego Horana do tych wszystkich
antycznych wykończeń. Lejących się płócien zwisających kaskadami z
zapierających dech w piersiach okien. Dostrzegał tu pewien rodzaj tragedii.
Kuszenie obserwatora pięknem otaczającej go przestrzeni, gdy właściciel rozpada
się wewnętrznie od zgnilizny jaka kiełkuje z robaczywych sadzonek jego
obumarłych dobrych chęci. Odkręcił butelkę wody mineralnej. Zaczerpnął z niej
łyk słysząc z półpiętra ten charakterystyczny dźwięk jęku zbłąkanej duszyczki.
Dłonie oparł o mahoniowy parapet rozglądając się niespiesznie po okolicy. Z
punktu położenia domu dało się swobodnie dostrzec wszelkie najważniejsze
kondygnacje ulicy. Nawet mieszkanie jego rodziców świeciło na horyzoncie
pięknym czerwono-krwistym dachem jednobarwnych dachówek. Trzasnęły zamykane
drzwi, a zaraz po nich zaskrzeczały nieprzyjemnie schody. Uśmiechnął się nawet
półgębkiem. W kącie porzucona, zapomniana walizka, kusiła srebrną rączką,
prosząc niemalże o zainteresowanie. Wpadł jedynie po parę niezbędnych rzeczy.
Przyszedł, bo chciał oszczędzić jej całego bezsensownego zamieszania, a tu
proszę, kto by się spodziewał, że jego mała, słodka, kochana dziewczynka...
- Której
z części 'masz zostawić ją w spokoju' nie zrozumiałeś Payne? - warknął odwracając się łaskawie w
jego kierunku. Piwne oczy błysnęły złowrogo wyłapując spojrzenie jego jasnych
źrenic. O tak pamiętał go dokładnie. Absolutnie każdy wyraz jego twarzy, gdy
miotał się między tym swoim 'nie potrafię', a 'ona wcale Cię nie kocha'. Miłość
nie jest czymś prostym. Nie przychodzi zaraz po wieczornej modlitwie do
wróżkowej matki chrzestnej. Rodzi się w cholernych bólach, choć niejednokrotnie
plon obumiera porażony parszywą suszą. On był słońcem, a na tym polu brakowało
deszczu, więc kazał mu spieprzać póki jeszcze to kontrolował i teraz nagle on
postanowił wrócić? Gdy ziemia obrodziła i wydała owoce? Zjawił się jak gdyby
nigdy nic, objął ją i wmówił jej, że wszystko będzie dobrze?
- Nie
jestem tu po to, żeby z Tobą konkurować -
gruchnął śmiechem jako ten psychopata. Nawet by mu na to nie pozwolił. Akurat w
tym przypadku był równie uparty, co jego szalona siostra. Nie zostawia się
tych, których się kocha skoro pan czarujący Li tak łatwo się poddał, to
widać... Rozłożył ręce w akcie czystej niewinności, wzruszył do tego ramionami
jakby oznajmiając mu, że nie wie, o co może mu chodzić. Przecież tylko
rozmawiali, wymieniali poglądy na temat złamania umowy, obietnicy, planu i
przysięgi. Uniósł wargę w cynicznym uśmieszku. Może i wydoroślał z lekka, nie
był chodzącym badylem, a jego ciało zyskało kilka kilo mięśni, ale widać w
czaszce wciąż wiały przeciągi. Oparł się o barek nachylając się do niego
konspiracyjnie.
- Nie
masz szans, stary - wyszeptał
to z tak gigantyczną kpiną, że gdyby istniała takowa możliwość pewnie sam
zginałby od jej poziomu. Mierzyli się, więc wzrokiem starając się rozgryźć
sprawę własnej wyższości. Nawet oddychanie było w tym pomieszczeniu toksyczne.
To co, że drzwi otwarte na oścież wpuszczały do środka więcej tlenu niż dało
się go spożytkować. Nienawidził go nienawiścią czystą, wręcz idealną. Pamiętał
tamto lato. Jego urocza sąsiadka wyjechała z miasta w stanie zaawansowanej
goryczy, a wróciła radosna jak skowronek i nie mówiła o niczym innym jak tylko
o nim, i nie wspominała nikogo innego i słyszeć o nikim innym też nie chciał.
Zazdrość nim zawładnęła. Nie chodziło nawet o to całe wzdychanie i poranne
marzenia w nadziei na jego powrót. Chodziło przede wszystkim o jej zmianę,
zaczęła się uśmiechać tak szeroko, że błyszczało w niej cale życie. I to nie
była jego zasługa.
- Wciąż
wydaje Ci się, że ona odejdzie, co? Dlatego tak bardzo Cię przerażam. - Idiotyzm. Nie bał się go, bo coś
sobie wymyślił. Nie dopisywał melodramatycznych historyjek do podanego tematu.
Wiedział, do czego zdolna była Annie. Niestabilność w jej przypadku była niczym
igranie ze śmiercią. Jak to całe wspinanie się na największe drzewo, zakładanie
sobie pętli na szyje i liczenie na to, że wiatr nie zabierze nam równowagi i
koncentracji byśmy nie spłynęli w dół na czarnych skrzydłach śmierci. Wybiłby
mu te śliczne ząbki gdyby to tylko miało w czymś pomóc. Przemoc jednak nie była
rozwiązaniem, nie była nawet odwleczeniem ostatecznej kary, była uśpieniem
systemu i zapowiedzią nadejścia gorszych argumentów.
- Nie
opuszcza Cię dobry humor, szkoda, że wtedy nie byłeś takim pewnym swojego.
- Cios prosto w żołądek. Czuł prawie jak wsadza mu dłoń we wnętrzności i
podążając wprost do serca główną aortą zaciska je w dłoni i miażdży nie dając
sygnału początku końca. Boże czuł się z tym jak Pan i Władca. Jak jedyny prawny
dziedzic wszelkiej radości. Tylko jego osoba mąciła jego wyimaginowany spokój.
Tylko jej było tutaj za wiele. Kolejny łyk krystalicznej wody spłynął
wodospadem w jego gardle wypełniając wnętrze przyjemnym chłodem. Obrócił
znacząco głowę w stronę schodów. Dzielić się? Nigdy w życiu. Za dużo poświęcił
by spocząć na laurach. To było niczym ta wojna okrzyknięta przez znawców
przegraną, zmieniają się przywódcy, wojsko słabnie aż nagle pewnej nocy armia
przeciwnika umiera na nieznaną chorobę wykrwawiając się na śmierć. Radowało go
to niezmiernie. Prawie widział oczyma wyobraźni jego zmaltretowane zwłoki.
- Co
ty robisz Holden? Co ty jej do cholery najlepszego robisz? Miałeś się nią
opiekować pamiętasz? Powiedziałeś mi na do widzenia, że zrobisz wszystko by ona
była szczęśliwa, bo jest najważniejsza tak? Więc czemu do cholery twoja jedyna
prawdziwa miłość ucieka z domu, w którym boi się zostać? Dlaczego jest tak
przerażająco smutna, że współczują jej obcy ludzie? Dlaczego nie daje sobie
przemówić do rozsądku, chociaż kiedyś kpiła z takich zacietrzewionych
pesymistów? Coś ty jej zrobił Mitchell? Bo wydaje mi się, że przy mnie była
milion razy bardziej otwarta na cały świat pomimo braku jakichkolwiek uczuć niż
przy tobie gdzie podobno tak szaleńczo Cię kocha. Możesz mi to wytłumaczyć? Bo
naprawdę chciałbym to wiedzieć. -
Chciałby to wiedzieć? On? A jakim prawem? Co dawało mu takie możliwości? Bo
Holden jakoś nie przypominał sobie jego postaci, gdy trzeba było zmieniać jej
zakrwawione bandaże, gdy trzeba było przywieść ją z lotniska, gdy uciekała po
raz dziesiąty, gdy trzymało się ją za rękę podczas płukania żołądka. Nie mógł
sobie go przypomnieć, gdy zostawał na noc w jej pokoju czuwając przy zapalonym
świetle nad jej spokojem, gdy głaskał ją po spoconym czole, gdy po raz enty
budziła się z wrzaskiem wzywając Dylana. Nie przypominał sobie jego osoby przy
jej boku, gdy przestała się odzywać na dwa miesiące sądząc, że wszystkie
nieszczęścia tej rodziny spowodowane są jej winą. Gdy przestała przyjmować
pokarmy żałując, że wciąż żyje. Nie było go w tym najgorszym czasie, nie miał,
więc prawa oceniać jego postępowania, jeśli nie znał wizji lokalnej drugiej
strony.
- Nie
powiedziała Ci o niczym, co? Nie powiedziała Ci o niczym, choć jesteś tak
ważny? - Pokiwał z niedowierzaniem
głową. Ktoś tu za dużo sobie wyobrażał. Ktoś niepotrzebnie chciał wrócić do
przeszłości, za którą zatrzaśnięte zostały masywne drzwi. Nawet go to
rozbawiło. Taki pewny siebie, taki przekonany o własnych słusznych racjach, a
tu psikus. Strącony na koniec łańcucha zaufania obumierał sobie wolniutko
niczym wysychający pęd. - Więc,
o czym Ty ze mną chcesz rozmawiać? Zjawiasz się tutaj po trzech latach,
sądzisz, że rzuci się w Twoje objęcia i razem na płochym jednorożcu
pogalopujecie w stronę pastelowej tęczy? Nie ma już Twojej Annie, stary. - Tak, to był jad. Wypłynął spomiędzy
jego warg opryskując w całości kompana. Po co miał go oszukiwać? Robić mu
nadzieję? Wodzić i zwodzić? Wystarczająco się nad tym wszystkim napracował.
Nikt mu nie dał instrukcji osobowość panienki Horan. Wszystkiego uczył się
metoda prób i błędów. Co powiedzieć by nie sprawić jej bólu, jak ją dotknąć by
nie spłoszyć? Które z marzeń spełnić by uszczęśliwić. Mógł napisać o tym
wszystkim książkę i z pewnością nie tryskała by ona szczęściem.
- Bo
nie dałeś mi możliwości by mogła mi zaufać. - Więc teraz miało to być jego winą?
To on wsadził go do pociągu, przywiązał go do siedzenia i pod groźba zabicia
wszystkich członków jego rodziny nie pozwolił mu wracać? Kurwa, czy on
faktycznie był takim idiotą? Czy może wtedy nie do końca zarejestrował całej
toczącej się dysputy? On tylko chciał mieć pewność, że nikt jej nie skrzywdzi.
Nawet, jeśli Annie miałaby wybrać podstarzałego typa, którego jedyną zaletą
byłaby platynowa karta kredytowa, chciał tylko wiedzieć czy to faktycznie ma
szanse przetrwać
- To
ty nie dałeś sobie tej możliwości kretynie! - wrzasnął wściekle mijając go w
progu. – I to tylko twoja
wina...
- Annie? Otwórz oczy, proszę Cię
otwórz oczy, spójrz na mnie Annie, PATRZ NA MNIE DO JASNEJ CHOLERY.
Szkło rozsypane na asfalcie
migotało czarodziejsko tworząc mimowolnie ekskluzywny, dostępny jedynie dla
nielicznych spektakl barw. Szmaciana lalka zwieszona z przedniej szyby
rozbitego samochodu drgała lekko trącana siłą wiatru. Jej kasztanowe włosy
błąkały się falą w świeżej, płynącej strumieniem krwi. Śmierdziało wokół
benzyną, strachem i śmiercią. Żółto brunatna kość wystająca z piszczelu
straszyła widokiem chropowatej powierzchni. Zajęczało coś przeciągle, a pacynka
odwróciła twarz o milimetr rozchylając sterowane umysłem powieki.
- Annie? ANNIE JESTEŚ TAM
JESZCZE? - Nie,
nie było jej. Powłoka pozostawiona na srebrzystej masce była niczym. Jej myśli
i jej dusza wznosiły się ponad tym wszystkim. Ktoś biegał wokół zawodząc
przeciągle 'nie widziałem jej na Boga, nie widziałem jej'. I ona siebie też nie
widziała pomimo szeroko rozszerzonych źrenic. Zakaszlała wypluwając na
karoserię resztki krwi zmieszanej ze zbyt dużą ilością śliny. Bolało ją
wszystko i choć nie potrafiła zlokalizować głównego źródła paskudnego bólu
wiedziała, że nie jest dobrze, czuła, że tym razem nie będzie tak prosto wrócić
na właściwą drogę.
- Mitchell? Nienawidzę Cię - warknęła ospale z trudem usiłując
pozostać przytomną. Głowa pulsowała w rytm płaczu nieznanej kobiety. Dosłyszała
jak wzywała pomocy. Dwie przecznice dalej był jej dom, wjechałaby do garażu,
ukryłaby się pod kołdrą i nie wyszła do świtu. O podły losie pierwszy raz od
tygodnia była całkiem trzeźwa i jak to się zakończyło? Żałowała, że butelka
whisky została w torebce w mieszkaniu Cleo, żałowała, że nie zaćpała się na
śmierć, bo przynajmniej umieranie byłoby takie spokojne. Wilgotna dłoń
przejechała po jej karku. Przeszywający na wskroś wrzask zabronił jej
jakiegokolwiek ruchu. Gdyby, chociaż miała na niego siłę. Coś nieustannie
wbijało się w jej brzuch. Coś uniemożliwiało wszelkie manewry. Krzyknęła
starając się rozprostować nogę.
- Wiem Annie, wiem, po prostu zostań
tak jak jesteś, musisz mi zaufać, zaufaj mi Annie, nic Ci nie będzie, jesteś
silna, jesteś z nas najsilniejsza, wszystko będzie dobrze Annie, powtórz to,
'wszystko będzie dobrze'. –
Jego głos, nie takim go zapamiętała. W tym momencie prócz uczuć, jakie z siebie
wylewał było w nim i coś jeszcze. Strach? Nie, chyba nie. To stało jeden
szczebel wyżej on... Wiedziała jak to nazwać i tak bardzo bała się to
wypowiedzieć w umyśle. Zwątpienie. On sam wątpił w to, co mówił, więc jak ona
mogła mu w to uwierzyć.
- Pła... - Usilna walka o gram powietrza była
ponad jej możliwości. Płuca odmawiały posłuszeństwa kurcząc się gwałtownie raz
po raz. Zasapała ze świstem nabierając porcję zbawiennego pierwiastka. - Płaczesz? - Nie mógł teraz się rozklejać, nie
teraz, nie przy niej. Był jej potrzebny. Musiał jej wmówić, że ma przed sobą
szmat czasu, że jeszcze kiedyś, gdzieś, jakoś, zaświeci dla niej słońce,
gwiazdy będą błyszczeć tak wysoko, a jej ulubiona sukienka zmoczy się od wody w
jeziorze, gdy wskoczy do niej z radością podlotka. Musiał jej wmówić wszystko
to, na co straciła nadzieję. Słonawy płyn sięgnął jej ust. Zlizała rdzawy
posmak. Czy to był ten moment, w którym należało się pomodlić? Nie tak to sobie
wyobrażała. Nie było światła zstępującego z niebios, nie było odprężającej
melodii słyszanej podszeptami czarodziejskich duchów i nie było tego
charakterystycznego zapachu cytrusów, o którym naczytała się w tak wielu
książkach. Było jedynie cierpienie. Dotknęła kciukiem jego rozłożonych
nieopodal palców. - Nie płacz
Holden, widzisz? Ja nie płacze, nie płacze, wszystko Ci się ułoży, zaopiekuję
się Tobą, tylko nie płacz. -
Przytłumione dźwięki dobiegające z gigantycznych odległości. Ile czasu trwała w
tym martwym zawieszeniu? Mrowienie przechodziło w nieczucie. Nie odbierała
bodźców z dołu ciała. Momentami zaczynała się nawet zastanawiać czy jej nogi
wciąż są na miejscu. Kołatanie w piersi przeszło w delikatne pulsowanie. Dłoń
zadrżała jej nagle nieruchomiejąc w następnej sekundzie.
- Annie? - Zawołał do niej raz. Jeszcze go
słyszała. Ślepa błona przed oczyma nie dawała możliwości patrzenia. Były tylko
wspomnienia, była nadzieja, było gorąco łaskoczące w dole brzucha, była muzyka
wlewająca się do jej głowy i była ta woń prawdziwych dojrzewających w słońcu
cytryn. - ANNIE?!?! - Szarpnęło nią dwa razy. Chciała
uciec daleko by prostota odgoniła wszelkie nieszczęście. - ANNIE NIE RÓB MI TEGO DO CHOLERY,
NIE RÓB MI TEGO ANNIE! – Jak
pachniała jej matka? Czyż nie podobnie? Kwaśna nuta pomarańczy łączyła się
niespiesznie z limonkową goryczką. Wypuściła ostatni oddech tracąc przytomność
- ANNIE WARIATKO! - Wdrapał się na maskę wyciągając ją z
tego cholernego samochodu. Opadł na chodnikowe płyty kołysząc się miarowo w
przód i w tył. Kryształowe grochy spływające z rzęs skapywały z policzków
kończąc swój żywot na jej wargach. Przytknął rozgrzane czoło do jej zimnej
skroni. Rana na brzuchu upstrzona szklanymi odłamkami sączyła się posoką.
Rozpaczliwy krzyk rozorał względną ciszę. - TO
NIE TAK MIAŁO BYĆ ANNIE, NIE TAK, PRZECIEŻ MI OBIECAŁAŚ, OBIETNIC SIĘ NIE
ŁAMIE, SĄ NAJWAŻNIEJSZE, TRZEBA ICH DOTRZYMYWAĆ, NIE MOŻESZ ANNIE, NIE POZWALAM
CI, JESZCZE NIE TERAZ DO CHOLERY, KURWA OBUDŹ SIĘ, BŁAGAM CIĘ, OBUDŹ SIĘ! - Ta kobieta w turkusowym płaszczu
z czarnym parasolem, co to zatrzymała się przy drodze widząc zamieszanie
powiedziała, że to koniec, że nic już nie da się zrobić, że nikt nie ma takiej
mocy, że widać to był jej czas. A jeśli nie? Jeśli Bóg tradycyjnie się pomylił.
- PIEPRZ SIĘ KURWO! - Wysyczał chrapliwie w jej stronę.
Odciągnęli go od niej jakby nie miał prawa tam siedzieć. Srebrny medalik jej
matki wciąż zwisał z przedniego lusterka. Ktoś dał jej życie, ktoś życie jej
odebrał. To tylko kilka sekund, kilka sekund, w których dałoby się ją
przywrócić. Wyminął pędem tłum ustawiający się przy jej ciele. Pięść wysoko
uniesiona w powietrzu opadła z trzaskiem na jej klatkę piersiową. Ktoś zasłonił
usta by zagłuszyć własne przerażenie. - ANNIE?! - Jego mała dziewczynka nabrała
pierwszy płytki oddech.
- Co
ty bredzisz Holden? - Ton
jego głosu z całkiem spokojnego przeszedł w zamierzony szept. Wiedział, że
nawet, jeśli Annie nie słucha ich rozmowy to nie jest wstanie nie wyłapywać
pojedynczych zwrotów. Nie chciał jej zasmucać, denerwować, drażnić czy choćby
niepokoić. To, co zdarzyło się tamtej zimy było przeszłością, a przeszłość
choćby wybitnie szczęśliwa nie wraca drugi raz w to samo miejsce i w ten sam
czas. Odwrócił się w stronę bruneta wyłapując przypadkiem w lustrzanym odbiciu
szyderczy wyraz jego spojrzenia. Najmocniej jak tylko potrafił, starał się
przypomnieć sobie tamtą rozmowę. - Powiedziałeś
mi, że lepiej będzie, jeśli pozwolę jej się z tym wszystkim pogodzić w
samotności. - Właściwie na dobrą sprawę nigdy nie doszedł do tego, czym
było owo 'to wszystko' założył, że Mitchellowi chodziło przede wszystkim o ich
stosunki, a jeśli nie? Jeśli w tym, co działo się tamtej mroźnej zimy było coś
jeszcze?
- Znalazłeś tam gdzieś zwrot 'zostaw ją na zawsze bez żadnego wyjaśnienia'?
- Dziwnie się czuł wchodząc kolejny raz do tej rzeki. Gdyby była tu Danielle
wzięłaby go zapewne za rękę i samym przebywaniem obok niego dodałaby mu otuchy.
Tymczasem bez niczyjego wsparcia musiał stoczyć batalię z kimś, kto tak
naprawdę tylko grał wielce strasznego. Widział to w nim wyraźnie. Nauczone na
pamięć schematyczne zachowania oszukujące tłum obserwatorów. Te niemo
wypowiedziane słowa 'nie zależy mi', 'jestem tu od tak po prostu bez żadnego
konkretnego powodu'. Już wtedy wyłapał w nim pokłady bezkresnych emocji
związanych z Ann. Chyba właśnie przez tą pewność, że będzie szczęśliwa tak
szybko z niej zrezygnował. Miał rację ten, kto powiedział, że uczucia młodości
są nietrwałe i ulotne niczym jesienne babie lato.
- Dosłyszałem coś w stylu 'trzymaj się od niej z daleka' - rzucił
zajadle, bo ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował była kłótnia o grzechy
minionych czasów. Rozmawiali o niej. Oboje przyznali się do tego, że zależy im
na brunetce o lagunowym spojrzeniu. W pół godzinnej pogawędce jednogłośnie
stwierdzili, że musi zadbać o nią tylko jeden. Obyło się bez losowania.
Kilometry dzielące go od Annie były przeciwko temu związkowi. - Uznałem, że będzie jej z Tobą lepiej. -
Był pewny, dałby sobie za to obciąć dłoń. Mydląca oczy wiara w sprawiedliwość
wszechświata. Telefon w jego kieszeni zawirował gwałtownie. Nie miał zamiaru go
odbierać, nie teraz. Cofnął się o krok wpadając na rozstawione w kącie walizki.
Środkowy palec chwycił koniec damskiej koszulki. Powinien był już dawno zapytać
o to, co go tutaj sprowadzało. Przecież An nie spodziewała się nikogo. Mieli
mieć ten dzień wyłącznie dla siebie, mieli go ochrzcić mianem niedzieli
wspomnień.
- Momentami mam wrażenie, że Annie najlepiej czuje się, gdy jest sama ze
sobą. - Nie, akurat to nie było prawdą i gdyby dostał przyzwolenie by o tym
rozmawiać powiedziałby mu bez żadnych ogródek, że panienka Horan przez całą
wczorajszą podróż szeptała jego imię ściskając jedyną męską dłoń, jaką miała
pod ręką. Wyznałby mu, że uśmiechała się w trakcie tego urokliwego kwilenia.
Dałby mu możliwość dowiedzenia się jak bardzo robi się spokojna, gdy tylko o
nim wspomina. Poznał ją trochę tamtego lata. Miał świadomość, że nic jej tak
nie przeraża jak mówienie o własnych uczuciach, sprzedawanie swoich
wewnętrznych rozmyślań i oczekiwanie na moment, w którym ktoś wykorzysta to
przeciwko niej samej.
- Kocha Cię kretynie nawet, jeśli ty nie potrafisz w to uwierzyć. -
Jak można było tkwić w czymś tak długo i nie mieć pewności. Wyrzucił na sofę
zawartość przepastnej torby. Chwycił w dłonie pierwsze lepsze spodnie składając
je w precyzyjny prostokąt. - Zabierz ją
stąd i przestań udawać, że jesteś tak idiotycznie pozbawiony wszelkich ciepłych
uczuć jej względem. Możesz okłamać obcych, ale wątpię, żeby sprawdziło się to
na dłuższą metę. - Różowa koszulka powędrowała w ślad za szarym sweterkiem.
- Po prostu z nią bądź, Annie nie łamie
obietnic, a coś Ci podobno obiecała. - Głos mu się złamał czystym
przypadkiem. Odchrząknął, więc raptownie.
- Miała nigdy mnie nie zostawić, powiedziała 'Nie zostawię Cię Holden
choćbyś usiłował mnie do tego zmusić' - Potarł skroń niwelując narastające
pulsowanie. Jakim cudem wyleciało mu to z głowy? Jakim cholernym cudem dał
sobie wmówić, że jego mała, słodka dziewczynka pozamykała wszystkie rozdziały i
zaczęła pisać całkiem inną książkę? Chyba sam chciał wierzyć w to, że uważała
go za gnoja, bo wtedy wszystkie te krzywdy, które jej wyrządził przestawały
mieć znaczenie, odchodziły w niepamięć. Bycie bez niej odganiało wyrzuty
sumienia, bycie z nią było o wiele trudniejsze.
- Bądź z nią albo ją zostaw, jedno z dwóch Mitchell, nie ma innej drogi.
- Stanął przy 'chłopaku z obozu' zabierając od niego wymiętą we wszystkie
możliwe strony torbę. Na jej spodzie ułożył pierwszą turę podkoszulków. Musiał
być. Chciał być. Potrzebował być.
Zamówił mocną kawę, bez cukru i bez
śmietanki. Tylko taką potrafił przełknąć. Słodkość i delikatność nie była tutaj
wskazana. W popękanej od pracy, szorstkiej dłoni, obracał na wpół już
podniszczone zdjęcie swego pierworodnego dziecięcia. Nigdy nie przypuszczał, że
tęsknota może być aż tak namacalna. Siedziała mu na karku zwisając swoimi
wychudzonymi kościstymi nóżkami z barków. Zrzucał ją na ziemię miliardy razy,
przysypywał zajęciami zabierającymi cały wolny czas, zakrywał romansami z
kobietami, które nie dawały mu nic prócz cielesnej satysfakcji. Oszukiwał serce
i rozum alkoholem, używkami, za których posiadanie już dawno powinien był
trafić do więzienia. To wciąż w nim istniało. Żywiło się zapamiętanymi
momentami. Gdy pierwszy raz wziął ją w objęcia zerknęła na niego wielkimi
ślepiami swojej matki w zainteresowaniu oczekując na jego reakcję. Było coś nie
tak. Coś złego zawisło nad jej pszeniczną główką. Dziwne uczucie możliwości
przeskoczenia problematyki zdarzeń odebrało mu głos. Zastęp pielęgniarek porwał
niewiniątko. Jeden z tych cenionych wiekowych lekarzy uśmiechnął się smutno
odgarniając z czoła spocone resztki siwych włosów. To chyba właśnie wtedy
widział ją po raz ostatni.
- Whisky z lodem. - rzucił do kelnerki przysiadający się do jego
stolika dystyngowany jegomość. Mogli wybrać bardziej neutralny grunt, bez tych
wszystkich zaciekawionych spojrzeń pytających, co ktoś taki jak on robi z kimś
tak idealnie wpasowanym w strukturę wyższych sfer. Pomarańczowa wypukła koperta
przejechała po blacie, przemierzając obszar dzielący brzeg drewnianej
powierzchni, a rozłożoną swobodnie na jego wierzchu dłoń Adama. Wciąż nie czuł
się zbyt pewnym, gdy z nim rozmawiał. To było prawie niemożliwe do
poskromienia, chciał być godnym, chciał zrobić wrażenie, tymczasem miotał się
we własnych wypowiedziach niczym zlękniony dzieciak. - Zapytałbym Cię, co u niej słychać, ale wiem, że od poprzedniego razu
zupełnie nic się nie zmieniło. - Pełne wargi tak podobne do ust jego córki
zbliżyły się do małej kwadratowej szklanki. Sam drażniący zapach alkoholu
wywoływał w nim potrzebę sięgnięcia po butelkę. Obiecał jednak Meg, że nie
sięgnie po żadne uzależniający trunek. Zbyt długo okłamywał samego siebie, że
nie stanowi to żadnego problemu.
- Odłączyli ją od respiratora. - Głos mu drżał jakby opowiadał o
czyjejś tragicznej śmierci. Przygotowywali się na to całymi latami. Każdego
nowego miesiąca zrywał z kalendarza kartkę pytając samego siebie ile jeszcze
zostało jej czasu. Jak długo wycieńczony organizm będzie walczył o kilka
dodatkowych lat życia? Odzyskała przytomność, owszem, stanowiło to przełom, ale
co z tego, jeśli na liście potrzebujących organu do przeszczepu istniała gdzieś
na szarym końcu. Gdyby Bóg nie był tak podły mógłby ofiarować jej coś z wnętrza
siebie. Nie było jednak zgodności. Nie było środków na przyspieszenie procedury
i powoli zaczynało też brakować wiary.
- Nie interesuje mnie to Adam, naprawdę mnie to nie interesuje, wybacz.
- Czego on oczekiwał? Że jego brat wpadnie mu w ramiona i ze łzami w oczach
poprosi o wybaczenie wszystkiego tego, co w jego mniemaniu było słusznością?
Przynajmniej mógł liczyć na jego darowiznę, bez tego ich mała Meggie już dawno
pożegnałaby się z tym światem. Ubezpieczenie nie pokrywało wszystkich kosztów,
nie gwarantowało najlepszej opieki i zainteresowanych przypadkiem pielęgniarek.
- Załatwmy to na tyle szybko bym mógł
zająć się własnymi interesami - szepnął kędzierzawy poprawiając po raz enty
klapkę przy modnie skrojonej marynarce. Ignorancja. Było w nim jej tyle, że z
trudem można było oddychać jego powietrzem. Zasmucił się przytoczony
perspektywą kolejnych dni. Jakkolwiek mocno starał się przekonać go do
odwiedzin tym szybciej i sprytniej on się oddalał.
- Pyta o ciebie, tęskni za tobą, a ty nie masz nawet ochoty zapytać o to
jak postępuje leczenie? - Zdenerwował go. Trzymanie nerwów na wodzy
stanowiło niemałe wyzwanie. Absolutnie zawsze udawało mu się powstrzymać atak
furii aż do dzisiaj. - Ale pieprzyć się
z przyjaciółkami swojej córki to masz czas? - Nie chciał tego powiedzieć,
zanim pomyślał, słowa popłynęły w przestrzeń, ciosając ciszę na mikroelementy.
Victor zmarszczył brwi w kpiącym wyrazie nie zainteresowania. Mógł robić
wszystko, na co miał ochotę. Nie liczył się z uczuciami innych i nie prosił o
zgodę, a mała Mitchell całkiem sprytnie wpisywała się w jego ulubiony schemat
kobiety wykorzystywanej. Chrząknął tłumiąc śmiech. Lód nieprzyjemnie szybko
rozpuścił się w naczyniu. Strzelił palcami zamawiając kolejną porcję. Jak
dobrze, że przyjechał tu taksówką.
- Całkiem nieźle wychodzi jej dogadzanie facetom - roześmiał się
cynicznie wyciągając dłoń w stronę podstawionej mu tacki. - Gdybyś potrzebował rozładować frustrację seksualną
mogę ją przekonać, że zarobi sporo będąc dla ciebie miłą, braciszku. - Podkreślił ostatnie słowo tak silnie jakby
faktycznie brzydził się jego znaczenia. Nigdy nie byli zbyt blisko. On chciał
sięgnąć szczytów za wszelką cenę, a Adam? On zbyt wiele myślał o konsekwencjach
o ludziach, którzy ucierpią na cudzych działaniach. - Powiesz mi, o co faktycznie Ci chodzi? Bo nie sądzę by interesowało Cię
to, z kim aktualnie współżyję. - Brunetka przy stoliku obok błysnęła rzędem
idealnie prostych białych zębów. Uniósł wysoko szkliwo informując ją tym samym,
że pije za jej zdrowie. Kochał te nic nieznaczące flirciki, które umilały mu
czas.
- O co mi chodzi? O co mi chodzi? Strugasz idiotę Victor? Pomyśl, opuść
gardę i po prostu przejrzyj w końcu na oczy. To nie stało się wczoraj, nie
przed wczoraj, to było prawie dwadzieścia lat temu, możesz nam to już wybaczyć,
możesz do niej iść i powiedzieć jej, że o wszystkim zapominasz. Ona umiera
Victor, to nie jest zabawa, nikogo to już nie śmieszy, jesteśmy dorośli, więc
zachowujmy się jak pełnoletni ludzie. - Wrócił do niego spojrzeniem, choć
nie miał ochoty tego robić. On miał czelność udzielać mu dobrych rad
miłosiernego samarytanina? Pluł na całą jego wypowiedź, na całą osobę. Każdego
dziesiątego dnia miesiąca siadali w tej cholernej restauracji. Silili się na wszystkie
przestarzałe grzeczności, a prawda była taka, że gdyby mógł i gdyby wciąż nie
łączyły ich więzi rodzinne to strzeliłby mu w łeb nie licząc się z prawem.
Wciąż cierpiał. I on to cierpienie wywoływał, a tym samym nie zyskiwał żadnego
prawa do uskuteczniania kazań związanych z jego brakiem empatii.
- Żałosne… - Zaczął powoli ściszając głos. - …kiedy wbijaliście mi nóż w plecy byliśmy równie dorośli jak dzisiaj, a
jakoś wtedy nie zastanowiliście się nad tym wszystkim. - Wstał z miejsca
dopijając resztkę drażniącego podniebienie napoju - Wybaczę, gdy uznam to za stosowne, a w chwili obecnej wciąż nic nie
wymierzyło wam odpowiedniej kary, więc bądź tak miły braciszku i daj mi żyć po
mojemu tak jak ja nie ingeruje w wasze egzystowanie. - Ramiona okrył ciężki
płaszcz. Postawił kołnierz by wiatr nie wdarł się pod jego poły.
- Nie masz serca Victor, nigdy go nie miałeś. - Nie miał? Czy oby na
pewno? Wciąż przypominał sobie nocami tamto zdarzenie. Wiedział, że gdyby
zjawił się kilka minut wcześniej nic złego by się nie stało. Nie przyszłaby
samotność, cierpienie, zgorzkniałość, lęk przed nie podołaniem nowej historii .
- Nie Adam, niestety cały problem tkwi w tym, że ja wciąż je mam. -
warknął w progu wychodząc w deszcz. Nienauczony był brać na siebie całej
odpowiedzialności, jeśli fakty mówiły o niewinności. Kiedyś wszystko miało się
zmienić. Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma dolinami
istniał gdzieś świat prawdziwego cudu spełnienia. Sztuką było odnalezienie
drogi.
Spiął jej włosy opasając całość
jasno zieloną chustą. Kilka pojedynczych pukli spływało lekko na czoło dodając
jej jasnej karnacji bajkowego wyrazu. Lubił nazywać ją Śnieżką. Może i nie
miała ciemnej jak heban czupryny, ale karminowe usta i śnieżnobiała cera
odzwierciedlały większość księżniczkowych atrybutów. Wściekała się tak
nienaturalnie słodko słysząc to imię. Panna Snow w jej przekonaniu była
infantylną nieprzystosowaną do życia w prawdziwym świecie idiotką, która
zamiast dowodzić własnych racji by zabrać to, co jej się prawnie należało
wolała ukrywać się w lesie z bandą nadpobudliwych, pedantycznych skrzatów
drwali. Z Annie trudno było dojść końca, momentami nawet początek trudno było
znaleźć, ale z czasem, z upływem godzin, dni i tygodni wszystko stawało się
klarowne i nieproblematyczne.
- Ojciec w życiu się nie zgodzi, w życiu Holden. – Zawyrokowała. - Powie coś w stylu. - Przymknęła powieki
przybierając groźną minę. - 'Nie w tym
życiu droga panno'. - Udawanie starego Horana ćwiczone całymi latami szło
jej iście wybornie. Zwężając krtań potrafiła nawet wytworzyć Irlandzką manierę,
z którą się wypowiadał, choć opuścił Dublin dobrych osiemnaście lat temu.
Pomógł jej ściągnąć przepoconą bluzę. Kosz na brudy przewrócił się pod wpływem
kolejnej części odzieży. Nie zrobili prania, nie było na to czasu. On zapomniał,
a ona mu nie przypomniała, bo przecież tak bardzo nie lubiła prosić o pomoc.
- Już się zgodził. - Nieprawda, nawet nie wiedział, zostawił mu
jedynie opasłą kartkę na biurku jego biura. Podziękował za zainteresowanie
sprawami zespołu, zrezygnował z pomocy finansowej i gdzieś tam między wierszami
wspomniał o tym, że zabiera jego córkę do własnego mieszkania. Wielokrotnie o
tym rozmawiali. Nigdy nie odważyli się zrobić ostatecznego kroku. A to śmierć
Dylana, a to wypadek Annie, koniec liceum, początek nowych kursów, brak
funduszy i wiele wiele innych piaskowych pocisków ciskanych w ich oczy.
Żałował, że nie odłożył więcej pieniędzy, że nie skorzystał z okazji, gdy miał
szansę zapewnić im przyzwoity start. - Akurat
o niego nie musimy się martwić. - Nie bał się go, cała władza Victora
leżała w specyficznym podejściu do człowieka. Mogłeś czuć się zastraszony,
zgnębiony, niewystarczająco dobry, a wystarczyło byś postawił mu się i wszystko
zmieniało tor lotu. Nagle stawałeś się godnym przeciwnikiem, a Horan patrzył na
Ciebie przychylnym wzrokiem.
- Chyba nie znasz go tak dobrze jak ja. - Zarzuciła chude ramiona na
jego opalony kark. Pół przezroczyste blizny tuż przy łokciu stawały się lekko
różowe, gdy unosiła kończyny w górę. Przejechał palcami po chropowatej
wypukłości. Ilekroć chciał zapomnieć jak bardzo bał się tamtego wieczora,
ilekroć nie potrafił tego zrobić, tym silniej musiał dziękować Bogu za jej
obecność tutaj. Złożył na jej nosie przelotny pocałunek. - Li jest w salonie? - Wolał żeby wyszedł, żeby mogli raz w życiu
zrobić wszystko tak jak sobie to zaplanowali. Nie mógł jednak go wyrzucić.
Patrząc na jej rumianą twarz. Widząc ten radosny błysk jej źrenic zdawał sobie
sprawę z tego, że on już zawsze pozostanie w ich życiu. Nawet, jeśli nie będą go
wymieniać z nazwiska i nie będą wysyłać mu Bożonarodzeniowych kartek z
życzeniami, on będzie w niej i w nim będzie ona.
- Przestań Annie, musisz przestać się obawiać, że coś Ci się stanie, gdy
wokół nie będzie ludzi. Payne zostaje, zawiezie nas do Cleo, a Twój ojciec czy
tego chce czy nie, czy to mu się podoba czy nie będzie musiał zaakceptować ten
wybór, to tylko Twoje życie Skarbie. - mówił spokojnie, dopiero, co nabrał
pewności, że wyczerpali poziom nieszczęść na najbliższe dziesięciolecie.
Potrzebował jej, chciał ją odzyskać nawet, jeśli oznaczało to dzielenie się jej
osobą z ludźmi, o których nie powinna dbać bardziej niż o niego. - Powiesz mu to, co powiedziałaś mi, a on to
uszanuje jest przecież Twoim ojcem. - Skrzypnęły drzwi pokoju. Ramie
odziane w ciemnogranatowy garnitur wsunęło się do wnętrza, wraz z nim pojawił
się i właściciel. Odsunął się o krok od swojej dziewczyny. To był chyba ten
cały szacunek do zasad właściciela rezydencji. Nie czuł się komfortowo widząc
na sobie jego karcące zerknięcia .
- Cóż tak istotnego powinienem zaakceptować nie licząc faktu, że na mojej
kanapie siedzi chłystek, który pozbawił moją córkę dziewictwa? - Zaniósł
się śmiechem widząc przerażoną minę 'chłopca z sąsiedztwa'. Czyżby zdradził
nieopatrznie jakąś tajemnicę? Taka miłość, takie zaufanie, taka wierność, a tu
nagle okazuje się, że nie wszystko, co się świeci jest złotem. - Znów coś nie tak? A może zacząłbyś tą swoją
miłość od pytania, ‘dlaczego on tutaj jest'. - Sięgnął po turkusowego
pluszaka ugniatając go mocno w dłoniach - Annie
ma coś po matce Holden, obydwie nie potrafiły nigdy zdecydować, czego naprawdę
pragną i nic się w tej kwestii nie zmieniło, prawda córeczko? - Przyciągnął
ją do sobie pozwalając jej oprzeć się na własnym torsie. - Po prostu mu to powiedz kochanie i zakończmy tą farsę raz na zawsze...