Tu Liam Payne, nie mogę teraz odebrać telefonu. Zostaw
wiadomość po odsłuchaniu sygnału.
'Liam? Liaaaaaaam? Gdzie Ty jesteś? Nie żebym
już za Tobą tęsknił no, ale wiesz... Złamana noga, brak ciekawych programów w
TV, chłopaków nie ma, Ty zniknąłeś wczoraj po tym jak... nieważne, zwyczajnie
zniknąłeś. Wiesz? Mógłbyś to w końcu odebrać, bo tak jakby martwię się o Ciebie
i... eee. W zasadzie to ja już skończę, a Ty włącz ten w końcu do cholery ten
telefon'
'Liam? Czyś ty oszalał? Od wczoraj cię nie
ma. To zaczyna być śmieszne wiesz? Siedzę tu jak palant i zastanawiam się gdzie
są moim przyjaciele, bo w chwili aktualnej mógłbym was ze świeczką po
szufladkach szukać. Czy ja marudzę? Czy ja zaczynam zawodzić jak stara baba?
Proszę Cię zorientuj się w końcu, że padła Ci bateria, bo pomału zaczynam
podejrzewać, że gdzieś tam umarłeś.'
'Liaaaaaaaaaaaaaam? Khem khem leże właśnie na
półpiętrze z podcięta aortą udową, niewiele czasu mi zostało bracie. Ratuj'
'Liam? Dobra przepraszam, żartowałem, nic mi
nie jest, a tobie? Liam odwołuje wszystko na temat Twojej przesadzonej
nadopiekuńczości. Wróć do mnie stary. Chociaż Ty okaż się człowiekiem, bo
reszta już chyba dawno mnie skreśliła'
'Dobra nie chcesz to nie, pamiętaj tylko, że
masz dziewczynę, bo chyba jakoś ci się tymczasowo zapomniało.'
Ilekroć wstawał z kanapy i
podchodził do balkonowych drzwi, miał niegasnącą nadzieję ujrzenia w dali
czegoś, co zmusiłoby go do wyjścia z domu. Kluczył między fotelami w pasiastych
spodniach od piżamy nie mając ni grama siły by przebrać się w zwykłe ubranie.
Nie czuł potrzeby założenia koszulki, wykąpania się, zrobienia sobie śniadania
czy choćby sprawdzenia poczty, którą kilka godzin wcześniej wyciągnął z
listowej skrzynki. Odebrali go ze szpitala tuż przed siódmą, kilka minut temu
wybiła raptem pierwsza. Został sam. Zayn zabrał swoje zabawki i wrócił do
własnego mieszkania, Harry pognał na kolejne dodatkowe zajęcia, Niall nie
odzywał się do niego od czasu fatalnego wieczoru, a Liam? Jego właśnie
najtrudniej było zlokalizować. Telefon milczał niczym zaklęty, choć Payne
absolutnie zawsze sprawdzał stan baterii by być pewnym, że pozostaje z
otoczeniem w ciągłym kontakcie, tak na wszelki wypadek, dla pewności. Wczoraj
coś się zmieniło. Widział to w jego oczach, gdy opuszczał sterylny pokój chcąc
odwieźć do domu kuzynkę, Horana. Gdyby nie ta noga zwisająca z wyciągu zapewne
pojechałby z nimi. Przysunął sobie krzesło tuż pod samą szybę. Noga opatulona
gipsem spoczywała sztywno na pufie dociśniętej do ściany. Kiedyś absolutnie nie
pomyślałby o tym, że mógłby tak tkwić w odosobnieniu, gdy inni zajmowali się
własnymi sprawami. Istotnie miał świadomość zaniedbania wielu spraw. Gdy ich
nie było i gdy on żył sobie spokojnie na własną rękę czuł się panem sytuacji.
Teraz do głosu zbyt często dochodził strach. Bał się, że ich straci, a im
bardziej się tego lękał tym mocniej i precyzyjniej się od nich odsuwał. Chciał
jej to wczoraj powiedzieć. Chciał wyszeptać wszystko to, co spoczęło na jego
duszy ciemną kotarą. Każdy pojedynczy lęk wypłynąłby ustami robiąc miejsce
kolejnym być może mniej uciążliwym. Drzwi trzasnęły gwałtownie, gdy w progu
mieszkania stanął zielonooki.
- Jesteś sam? - A wyglądało na to by był tu z nim ktoś jeszcze? Nie
nie chował nikogo w szafie, w lodówce, pod materacem czy w pralni. Pozostał
samopas razem ze stosem nieaktualnych już magazynów sportowych Zayna i kilkoma
bzdurnymi leksykonami literatury współczesnej, o których zapomniał wiek temu.
Wbił spojrzenie w postać Stylesa zastanawiając się, co on na dobrą sprawę mógł
tu robić. Według grafiku wywieszonego w przedpokoju kurs lingwistyczny kończył
się dopiero w okolicach trzeciej. - Ok,
jesteś. - Czy odpowiadanie sobie samemu na pytania nie świadczyło o jakiejś
współczesnej rozwiniętej chorobie psychicznej czy choćby ignorancji? Pamiętał
jeszcze jak Harry unosił się, gdy on sam katował go godzinnymi sesjami
wywiadowczymi mającymi na celu zgłębić jego sposób myślenia i zachowania. O
taka tam sobie zwykła praca psychologiczna, na którą uparł się po obejrzeniu
jakiegoś arcy ciekawego dokumentu.
- Chyba raczej tak zostanie dopóki się... - Zastanowił się
wielokrotnie nad słowem, które chciał wypowiedzieć - Dopóki się nie przystosuje jak to mówi Niall. - Zabolało, mocno,
intensywnie, dogłębnie, aż do trzewi. Horan zaraz po Harrym był tym, na którego
zawsze mógł liczyć. Pewnie gdyby zrobił coś naprawdę głupiego to do niego
zadzwoniłby z posterunku policji żebrząc o wpłacenie kaucji. Uśmiechnął się
smutno do własnych myśli. Niespełna rok temu byli dla siebie jak bracia.
Później wróciły stare problemy, a on nie chcąc ich męczyć, straszyć czy choćby
niepokoić, przemilczał to i owo. To było błędem. Tylko, że gdy raz wpada się w
bagno i gdy stopy zanurzone w mule wciągają resztę ciała trudno jest wynurzyć
się na powierzchnie i oddychać jak gdyby nic się nie stało. Udawał, więc a im
bardziej przekonywał ich do tego, że nic się nie dzieje tym bardziej sam sobie
nie radził i przeklinał w duszy własną, wychodzącą ponad wszelkie granice
głupotę.
- Odwołali Twoją egzekucję stary. - Nie zrozumiał słów przebijających
się do jego umysłu. Nie był nawet pewnym, z czym to powinien był połączyć. - Liam zrezygnował, w zasadzie to Niall go
przekonał do tego, że nie ma takich problemów, których nie rozwiązalibyśmy
sami, powinieneś być mu wdzięczny, ja bym był. Wciąż stoi na posterunku broniąc
Twojego tyłka. Dałbyś spokój tej małej Lou, dałbyś jej spokój przez wzgląd na to,
co on dla Ciebie robi. - Cholera przecież nie zrobił tego celowo. To był
jeden z tych parszywych dni. Prosił ich żeby wyszli, chciał im zatrzasnąć drzwi
przed nosem, bo wiedział jak to może się skończyć. Nie posłuchali go,
zaryzykowali i teraz niby on za to wszystko miał odpowiadać? Zachował się jak
ostatni gnojek, ale przecież przeprosiłby, w końcu słowa skruchy i żalu
popłynęłyby z jego ust i wszystko byłoby w porządku, tak? Wciąż w to wierzył.
- Znów chcesz mi prawić morały? - Zainteresował się z czystym
spokojem. Od dwóch tygodni bez ustanku słyszał jedynie dobre rady, szereg
możliwych rozwiązań problemów, dostawał w prezencie listy poradni leczących
załamania nerwowe. Jakkolwiek chciał do nich dotrzeć oni i tak wiedzieli
lepiej, byli przekonani, co do tego, że przyczyna jest tak płytka i bagatelna
jak rozbity ulubiony kubek, czy wyjedzona porcja szarlotki. Gdyby byli świadomi
prawdy przestaliby udawać uczonych mędrców skłonnych do wielkich poświęceń - Nie mam na to ochoty Harry, po prostu mnie
zostaw, idź do siebie i daj mi żyć, ok? - Wolał już towarzystwo buczącego
nadajnika niż rozmowę wywołującą wyrzuty sumienia. Gdzieś tam wewnętrznie
jednak błąkała się w nim nadzieja, że przyjaciel siądzie przy nim i zostanie
tak długo jak będzie mu na to pozwalał czas. Wyszedł. A jemu tak nienaturalnie
przykro się zrobiło jakby zaraz miało mu pęknąć serce. Jakby całe ciało miało
się rozsypać w proch. Jakby jeden niepasujący element zburzył całą układaną
ostatnimi tygodniami konstrukcję obronną.
- Zostały tylko pistacjowe, wybacz nie pomyślałem o tym żeby zrobić Ci
jakieś dodatkowe zakupy. - Obrócił twarz w stronę zbliżającego się głosu.
Czy on naprawdę sądził, że Styles byłby zdolny go opuścić? Nie wybiera się
chwil, które chce się przeżywać z przyjaciółmi. Zostaje się pomimo wszystko i
to czyni wyjątkowymi osoby, które obdarzyło się zaufaniem. Sięgnął po kubełek
odrywając zapieczętowane wieko. Co za różnica, jaki to był smak? Chwilowo znów
poczuł się tak istotnie ważny. Jakby nagle cały obłoczek problemów poszybował
odegnany ciepłym monsunem. - Jak bardzo
się wściekniesz, gdy powiem ci, że byłem w parku? - Każdy przecież mógł tam
chodzić, a Lou nie przypominał sobie by miał wykupione na własność jakieś
ścieżki, nie zbierał haraczy umożliwiających stąpanie po pożółkłej już
miejscami trawie, nie sprzedawał karnetów na obleganie ławek i nie karał za
dokarmianie ptaków, więc czemu niby miałoby go to zdenerwować? Wepchnął sobie w
usta drugą już łyżeczkę pyszności. Zabełkotał coś nie mogąc przełknąć
rozpuszczającego się kremu. Za niska temperatura, zbyt łapczywe spożycie. Uniósł,
więc jedynie brew słuchając, co chłopak ma do powiedzenia. - W parku przy Twoim drzewie? - Dopiero
teraz połączył fakty. Jakim cudem mógł o tym zapomnieć? Jego wzrok niemal
natychmiast zlokalizował kalendarz. Przeszło trzy tygodnie. Przestał już chyba
czekać, łudzić się, pragnąć. Przyjął naturalnie jej odejście, choć czuł się
rozdarty bez jej obecności - Jak bardzo
się wściekniesz, gdy powiem Ci, że to przeczytałem? - Co przeczytał? Było coś,
co mógł przeczytać? Przecież... Oczy mu się zaszkliły. Ten dziki, niczym nie
kontrolowany przypływ radości sprawił, że aż wstał z miejsca obracając się na
jednej sprawnej nodze.
- Czy ty usiłujesz mi powiedzieć, że... - Nie potrafił z siebie
wydusić tej informacji. Obawiał się kolejnego rozczarowania, które tak łatwo
mąciły radosne, rzadko zdarzające się chwile. Boże jak on bardzo chciał by to
wszystko nie okazało się snem, by znów coś wyłowiło go na powierzchnie gdzie z
taką łatwością mógł dryfować od sprawy do sprawy nie bojąc się podejmowania
ryzyka. Za długo już zwlekał.
- ONA WRÓCIŁA - To było lepsze
niż wygranie miliona w kumulacji liczbowej gry. Wdarło się do środka i w biegu
uspokoiło wszystkie rozedrgane nerwy. I takim komicznie mało ważnym wydał się
ból obitego biodra, problemy, które nawarstwiły się i przekroczyły stan
przedkapitalistyczny.
Wszystko mogło się jeszcze
poukładać, prawda? I mogło być lepsze i piękniejsze i bardziej pastelowe i
takie radosne. Oszustem był, jeśli wcześniej twierdził, że jej znikniecie
spłynęło po nim bezowocnie. Wręcz przeciwnie spopieliło jego skórę, wypaliło
zmysły, pozbawiło czucia i zahibernowało w tym koszmarnym śnie bez możliwości
wcześniejszej pobudki. Ona wróciła, a on poczuł w końcu przypływ niegasnącej,
rozpromieniającej się siły nadającej sens nawet największej głupocie.
- Wróciła Harry, Annie wróciła. - A zza ciemnych gradowych chmur tak
leniwie wypełzło popołudniowe słońce.
Turkusowy troskliwy miś siedział
skurczony na półce między szkolnymi lekturami, a całymi tomami Władcy
Pierścieni. Podszedł, więc do regału wyciągając go z wąskiej szpary. Sprany
miejscami i wypłowiały sprawiał wrażenie zmaltretowanego do granic możliwości.
Oko mu odpadło, a ucho zwisało nieporadnie przytwierdzone do gigantycznej
główki kilkoma ciemnymi nićmi. Pamiętał go niemalże dokładnie. Wiedział, że gdy
odwróci go tyłem, jego oczom ukaże się kraciasta łatka chroniąca trocinowe
wióry przed wypadnięciem. Wiedział też, że materiał na jego łapce przypalił się,
gdy wyrzucił skręta nie chcąc zostać przyłapanym przez opiekunów. Mógł
opowiedzieć historię każdej plamy, każdego zaszytego ubytku. Materac rozłożony
na pachnącym sosnowym detergentem parkiecie, przykrywały tony poduch, miliony
kocy. Przecież nigdy nie lubiła spać na zwykłych łóżkach, gdy senny koszmar
groził jej spadnięciem z wysokości. Śmiał się z tego rozbawiony. Była taka urocza,
gdy gestykulując tłumaczyła mu zawzięcie, że to wcale żarty nie są, że chodzi
później cała poobijana tylko i wyłącznie dlatego, że nie potrafi ocknąć się
wcześniej. Wyłączył telefon by dać jej niezakłóconą niczym ciszę, okrył ją kocem,
gdy zwinęła się w kłębek tuż przy jego udach i został, gdy łapiąc go za rękę
poprosiła o to rozespanym głosem. Dom był pusty. Cichy, ale jednocześnie sam w
sobie był niepokojem. W zakamarkach pomieszczeń spoczęły ludzkie trwogi,
wyrzucone z podświadomości lęki i obawy. Potykał się, więc o rodzinne
tajemnice. O niewypowiedziane nigdy wcześniej pretensje. Opalona dłoń
przemknęła po czole blondynki odgarniając z niego potargane kosmyki. Jej twarz
pełna jeszcze wczorajszego snu, poruszała się miarowo kształtowana oddechami.
Nieświadomość, najbardziej błogi stan. Kłamcą był ten, kto mówił, że nie
wiedzieć to żyć w zagrożeniu. Niewiedza bywa wybawieniem, przystanią
malowniczych domysłów. Przysiadł u jej boku sięgając tuż nad jej głowa po kubek
jeszcze parującej kawy. Cynamon rozpuścił się przyjemnie w piance tworząc
karmazynowe wzory. Jasne oczy otworzyły się niespodziewanie zerkając na niego z
ciekawością. Zadziwiające. Wciąż miały ten sam wyraz jak dawniej. Wciąż
pozostawało w nich uczucie, choć ich właścicielka nie mogła z nich w pełni
korzystać.
- Hej - szepnął ledwie dosłyszalnie pomagając jej uwolnić się od
wszystkich poplątanych materiałów. 'Hej'
zaszczebiotała dźwięcznie jak ptaszyna zerwana do lotu. Ramiączko nocnej koszuli
spłynęło bezwstydnie po jej gładkim ramieniu. Nie zwrócił na to uwagi.
Wpatrywał się w nią niczym artysta spotkawszy swoją dawno zapomnianą muzę.
Zapomnienie, właśnie to odczuwał przez ostatnie trzy lata. Starał się jak mógł
by przypomnieć sobie wyrazisty zarys jej pełnych ust, gdy z samego rana
krzyczała 'Li, no proszę Cię pobiegnijmy,
Li to takie przyjemne'. Była uzależniona od tych swoich sportów. Pływała,
tańczyła, grała w koszykówkę, uprawiała jogging, wykańczała się na zajęciach z
tenisa. Bez różnicy, zmęczenie dawało jej poczucie życia. Długie chude palce
przemknęły po ceramicznym naczyniu, usta zbliżyły się do jego brzegu, siorbnęła
dwa razy krzywiąc się niemiłosiernie. - Wiem
za mało słodkie. - Roześmiał się bezceremonialnie zasłaniając jej nagie uda
skrawkiem prześcieradła. Nie to żeby go to peszyło, nie przypuszczał jedynie by
ona chciała wyglądać w taki sposób w jego oczach.
- Zostałeś ze mną? - Nie mógłby wyjść, nie wczoraj. Między przejściem
z samochodu do domu, a herbatą w jej salonie zadecydował odważnie, że zada jej
te wszystkie pytania, nad którymi sam męczył się miesiącami. Zdrowy rozsądek
podpowiadał, że nie warto, że nierozsądnym jest rozdrapywanie starych ran dla
chwilowego zawrotu i szalonej uciechy. Kochał przecież swoją dziewczynę, a i Annie
znalazła kogoś, kto być może był dla niej ważnym, dlaczego więc tak bardzo, tak
otwarcie dążył do tego by powiedziała mu, że wtedy się pomyliła? Chciał
połaskotać własne ego? A może raz w życiu, czysto uroczyście należała mu się
prawda? Nie ta szyta grubymi nićmi, wyśpiewywana dla jego dobra. Prawda w
pełnym wymiarze. Prawda wywodząca się z podstaw. - Victor Cię zabije, jeśli tu się zjawi. - Drzwi były zamknięte przez
całą noc, nikt nie pojawił się w domu, na automatycznej sekretarce ktoś
skrzekliwym głosem nagrał wiadomość o niespodziewanym wyjeździe. Czy się bał? Nie
miał ku temu żadnego powodu.
- Nie zabije, jestem szybki, nie będzie miał ochoty się ze mną ścigać
- uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi na te słowa. Właśnie taką ja wolał,
taką ją chciał pamiętać. Było w tym akcie coś niewinnego i dającego nadzieje.
Gdy była u nich w domu i gdy z okna obserwował jej zasmuconą twarz wtuloną w
rękaw Nialla czuł, że nie da się jej naprawić. Że iskra zgasła, a popiół po
ognisku rozwiał wiatr. Wpatrywał się w nią i nie dowierzał. Było w niej
wszystko począwszy od agresji skończywszy na niepewności, ale nie było w niej
radości z życia. Nie było w niej niczego, co starała się w nim zaszczepić,
przekazać mu i pokazać. Dlatego nie miał pewności. Nie chciał podchodzić do
obcej dziewczyny by zapytać tak prosto z mostu bez drogi odwrotu 'przepraszam Cię, ale czy przypadkiem nie
jesteś moją pierwszą miłością?' Wzięłaby go za wariata, za psychopatę
emocjonalnego, za szaleńca albo za mało inteligentnego podrywacza. Przemilczał,
więc wszystko rozkładając to w sobie. Domalował wyobraźnią wszystko to, co
tkwiło w jego pamięci. Przeraził go ten obraz. Doprowadził wręcz nad skraj
przepaści.
- On nie jest taki stary Li, dałby sobie radę. - Chcieli rozmawiać o
kondycji jej ojca? Chcieli poruszać temat faceta, który był zadrą w jej sercu? Którego
nienawidziła równie mocno jak go kochała? Chwycił w palce jej dłonie zaciśnięte
na kubku. Zbyt gwałtownie postąpił by nie mieć tej wiekowej świadomości jej
strachu. Nic na dobrą sprawę się nie stało. Napój był zimny, koszulkę już dawno
miał wyrzucić, a proszków do prania mieli pod dostatkiem. Dlaczego więc w jej
błękitnych oczach pojawiły się łzy? I jego zaszczypały spojówki. Wzniósł wzrok
ku górze by nie pozwolić bezradności przedrzeć się do wierzchnich pokładów
wiary. Kurwa, dlaczego on ją wtedy zostawił? Ta myśl, ta wewnętrzna rozterka
nie dawała mu spokoju. Słuchał w uwadze jej słów. Te wszystkie 'tak będzie lepiej, przecież jesteśmy tak
daleko od siebie, piętnaście lat to nie czas na związki, mamy jeszcze czas,
zakochamy się milion kolejnych razy, dwa miliony razy zmienię zdanie zanim pojmę,
czego naprawdę chce, nie chce Cię krzywdzić Li, ale siebie też nie, nie powiem Ci,
co masz a co możesz zrobić, podejmuje decyzje za siebie, odeszłam i dalej chce
odejść, to koniec, żegnaj' Koniec. KONIEC. To nie był koniec, przynajmniej
dla niego. Po co niby tułał się pociągami przez pół kraju by zobaczyć ją przez
te niebagatelnie długie pięć minut? W srebrzącej się od mrozu sukience? W
pantofelkach całych pokrytych śniegiem? Z wiązanką fiołków ukrytych pod
puchatym płaszczem? Gdyby nie wariowała wtedy tak bardzo, zobaczyłaby, że nic
na tej wieży nie było zwyczajne. Sterczał jak ten pajac z różową orchideą
oczekującą wybranki. Wpatrywał się w przestrzeń nie chcąc zrobić niczego, na co
Victor nie wyraził zgody. Tak, bo przecież sam nigdy by jej nie odnalazł. Był
jeszcze dzieckiem. Trzy dni wcześniej zadzwonił telefon. Facet po drugiej
stronie słuchawki zapytał jedynie o to, czy chciałby ją jeszcze zobaczyć.
Chciał, nie dało się tego ukryć. Zapisał adres, ubłagał Caspiana o
przyjacielską pożyczkę i przyjechał do mroźnego Londynu z duszą na ramieniu,
która tak brutalnie została przez nią podeptana.
- Nie rycz mi tutaj Annie, błagam Cię nie rycz mi tutaj. - Czy gdyby
wpadł tu jej ojciec, wiedziałby, z kim ma przyjemność? Czy kolejny raz
wykazałby się ludzkimi odruchami? Zrzucił z siebie koszulkę nie chcąc jej
pobrudzić. Silne ramie przygarnęło jej wątłe, wychudzone ciało. Nie wiedział
jak może ją pocieszyć. Siedzenie przy niej i zapewnianie jej o dobroci ziemi
wydawało się pustym mydleniem oczu. Była jak to pijane dziecko zagubione we
mgle. On wcale nie czuł się lepiej w tym położeniu. Bał się ją stracić kolejny
raz i bał się także przyzwyczaić do jej osoby. Nie wiedział jedynie, co jest
gorszym. Drzwi uchyliły się cichutko jakby pchnięte siłą niewidzialnego wiatru.
Nie był to jednak przypadek, nie była to złośliwość rzeczy martwych. To była
podła karma. Chłopak z fotografii stanął w progu obserwując go z gniewem w
oczach. Jego usta zaciśnięte w wąską kreskę nie były przychylnymi. Postawa
obronna, czysto nienawistna dawała do myślenia. Odsunął się nieznacznie wstając
z podłogi. Milczał obserwując go jak i on to czynił.
- Holden?!?! - Zaszlochała sarenka w pościeli. Twarz chłopaka z
wściekłej maski przybrała obraz strachu. Zreflektowawszy się jednak po chwili
wrócił do swej pierwotnej postawy. - Holden?!?!
- Nie zareagował odwracając się i wychodząc. Zaskoczył go. Inaczej powinno to
wyglądać. Inaczej powinno się to skończyć.
- Muszę… - Co musiał? Czy teraz w ogóle dało się cokolwiek zmienić? -
Muszę po niego iść. - Ci, co mają
splamione sumienie zawsze chcą ocalić cały świat, a co jeśli rzeczywistość
potoczyła się do tej granicy, z której nie ma już żadnego odwrotu? Chwycił za
bluzę rzuconą na oparcie fotela. Zarzucił ja na gołe ciało nie zapinając nawet
zamka. - Zaraz wracam, niczym się nie
przejmuj. - Pocieszenie godne mistrza. Gdyby, chociaż sam wierzył w możliwość
racjonalnego wyjaśnienia dwuznacznej sytuacji. Cholera niepotrzebnie zostawał.
Przecież obietnice były najważniejsze.
Siedzieli razem na ławce w parku.
Rozmawiali, żartowali, popijali intensywnie kwaśny pomarańczowy sok. Wyglądali
na tak bezproblemowych, wyglądali na takich szczęśliwych. Nie było soboty, nie
było nawet początku weekendu, ale przebywanie w domu teraz, gdy znów mógł ją
mieć, wydawało się iście bezowocne. Złapał, więc kulę, choć noga pulsowała
żywym ogniem, wrzucił do papierowej torby kilka słodkich bułek, opasłą książkę
o wojennych działaniach Alexandra Wielkiego, zapasową parę rękawiczek i dobre
samopoczucie. Krzątał się wolniutko po pomieszczeniach pogwizdując pod nosem
subtelną melodię zadowolenia. Harry zerkał na niego z niegasnącą podzięką w
oczach. Może jeszcze nie byli na tak straconej pozycji by nie przejść do
jasnych punktów? Ten list pośród całego chaosu wydał się wybawieniem. Obietnicą
lepszego jutra. Przestał nawet odczuwać irracjonalną zazdrość, gdy z pierwszego
miejsca rzeczy ważnych przeszedł na pozycję numer dwa. Jeśli to miało pomóc
Louisowi to on mógł się dostosować. Mógł zrobić wszystko byle tylko odzyskać
starego, dobrego, poczciwego, wariata zarażającego wszystkich optymizmem. Pobiegł,
więc za nim, gdy okazało się, że w tych wszystkich przemyśleniach stracił go z
oczu.
Park wydał się jeszcze mniej
przytulny niż dwa tygodnie temu, choć dnia dzisiejszego widział w tym sens i
jakiś minimalny pożytek. Wybuchali od czasu do czasu głośnym śmiechem, gdy
przypomniały im się wszystkie podejrzenia staruszek. Byli już mordercami,
gwałcicielami, a nawet kloszardami czekającymi na samotne kobiety. Wywrócił
teatralnie oczyma nie widząc w tym absolutnie nic realistycznego. Czy
faktycznie wyglądali na bandziorów myślących tylko o jednym? Wątpił. Przecież
przed wyjściem trzy razy przeglądał się w lustrze. Nic nie wyróżniało ich z
tłumu, prócz pełnego grafiku okupowania drewnianego siedziska.
- Co zrobisz, jeśli ją spotkasz? - Nie mieli żadnego planu. Nawet wtedy,
gdy bywali tu każdego dnia nie zastanawiali się nad tym jak ją zatrzymać, gdy
już się pojawi. Na miejscu Louisa zapisałby cały zeszyt potencjalnymi
możliwościami przeprowadzenia rozmowy, on jednak wolał czysto teoretyzować czy
iść na żywioł i cieszyć się chwilą. Tak, może kiedyś by mu to wyszło. Dzisiaj
był cieniem samego siebie, a jego poczucie humoru błąkające się w granicach
zera na niewiele by się przydało. Dziewczyna w swojej dziwności aż
hipnotyzowała, a że nie wierzył w to, że ktoś taki ma problemy z brakiem
towarzystwa to czuł mentalnie w kościach, że przyjaciel będzie musiał się sporo
nagimnastykować by ta dziwna więź emocjonalna, jaka się pomiędzy nimi zrodziła,
przetrwała.
- Powiem jej, że za nią tęskniłem. - Uroczo, tylko po co jej to
wiedzieć? Przecież nie chodziło w tym wszystkim o natychmiastowe rozkładanie
wszystkich kart. Tajemnice takie jak te powinny zostać pogrzebane żywcem.
Wszystkie jego ex dziewczyny czuły się zbyt pewnie mając świadomość tego jak
ważnym są elementem jego świata. Gdyby niektóre słowa dało się cofnąć lub
wymazać, zrobiłby to posiadając dzisiejszy stan doświadczenia.
- Nie powiesz tego. - To standardowe, ‘dlaczego?' i 'co w tym złego?'.
Kto tutaj był starszy? Naprawdę nie rozumiał czy naszła go ochota na jakąś
idiotyczną gierkę? Już miał otwierać usta i zabłysnąć elokwentnym monologiem z
dziedziny rzeczy zbędnych i niezbędnych. Ta mała przemknęła obok nich jak cień.
Nie tylko on ją zauważył. Lou zauroczony pognał za nią spojrzeniem zatrzymując
się na starym drzewie. Przeszła za nie przysiadając u jego podnóża. Czy
istnieją aż takie przypadki? Złapał go za dłoń, ściskając ją z całych sił. - Stary? Mamy mały problem. - Brak planu,
opanowania, strategii, opanowania, systemu działania, opanowania. Boże on
panikował a co dopiero... Spojrzał na przyjaciela, który od minuty nie zmienił położenia,
choć uprzednio wiercił się i kręcił z zastraszającą częstotliwością. Gdyby nie
para wydobywająca się z jego ust, niechybnie pomyślałby, że oto znalazł się w
okolicy trupa. - Ziemia do Louisa,
ziemia do Louisa, poważnie mamy tu problem. - I to z rodzaju tych prawie
nie do rozwiązania. Poderwał się z miejsca niczym oparzony. W głowie pustka.
Brak słów, którymi dałoby się cokolwiek rozpocząć. Poprawił kołnierzyk
marynarki. Opatulił się szczelnie szalikiem jako ten mistrz wszelkiej
ceremonii. Rezygnacja nie wchodziła w grę. Bóg jeden raczył wiedzieć, kiedy
nadarzy się powtórna okazja. To był znak od niebios 'teraz albo nigdy' wybrali
teraz. Przyszli tutaj. Oczekiwali czegoś i owo coś się zjawiło. Nie mieli
żadnego prawa odwrócić się teraz plecami i odejść.
- Ty chyba nie chcesz... – Chciał, a nazywając to dokładniej nie miał
innego wyjścia. Oczyma wyobraźni już widział zatroskaną twarz Tomlinsona.
Słyszał te jęki zawodzące nad jej zniknięciem. Może to był jej ostatni raz?
Przecież już raz sądzili, że odeszła bezpowrotnie. Zresztą nawet pewności nie
mieli, że była to właśnie ona, tego dopiero musieli się dowiedzieć.
- Oddychaj ja zaraz wracam. - Dobrze, więc. Jeden krok i drugi i
trzeci. Zatrzymał się w połowie oddychając gwałtownie jakby w każdej chwili
mogło zabraknąć mu powietrza. Potrzebował go na zapas, tak na wszelki wypadek.
To tylko jedna dziewczyna. Czemu więc czuł się tak jakby ratował cały świat?
Jakby ktoś przymocował do jego klatki piersiowej kilo trotylu? Nawet go nie
zauważyła. Układała w norze pamiętną kopertę z czcigodnym namaszczeniem. Miał
jeszcze wątpliwości? Chrząknął głośno. Ignorowała go. Może wyszła z założenia,
że nie powinno się rozmawiać z nieznajomymi? To zmniejszało wszelkie zagrożenie.
Było bezpieczne.
- Hej. - Nie od tego miał zacząć. Szczątkowy dialog odbijał się od
jego potylicy. Istniało tyle mądrych słów, które mógł wypowiedzieć na samym
początku. Zerknęła na niego. - Słuchaj,
czy ty przypadkiem nie... - Jeszcze chwila i wszystko by jej wyjaśnił...
Pomiędzy czwartą, a piątą alejką
naszły ją wątpliwości. List w jej dłoniach zwinął się nieestetycznie pod
wpływem wilgoci. Telefon milczał niczym zaklęty, od dwóch przykrych dni. Dom
stał osamotniony. Pozbawienie kontaktu z Annie łączyło się nie tyle z utratą przyjaciółki,
co raczej z odcięciem od stałego źródła pokaźnych dochodów, którymi tylko
głupiec by pogardził. Młodej nie było to do niczego potrzebne. Jej eteryczna dusza
całymi tygodniami potrafiła żywić się energią czerpaną prosto z gwiazd. Czy Lee
była podła w swych ocenach? Nie, była szczera. Z dnia na dzień coraz wyraźniej
widziała jak z dziewczyny, która miała odwagę uderzyć ją w twarz uchodzi życie.
I co z tego, że serce wciąż biło, a organizm domagał się oddychania? W tym
wszystkim chyba nie o to chodziło. Nauczyła się kilku ważnych rzeczy w ciągu
swojego dziewiętnastoletniego życia. Po pierwsze, nie należało oceniać
przeciwnika przez pryzmat słodkiej buźki porcelanowej dziewczynki. Po drugie
manipulacja i zastraszanie są największą bronią współczesności. Po trzecie nie
okazywanie słabości czyni nas silniejszymi niż jesteśmy w rzeczywistości. Gdyby
ktoś dowiedział się, co faktycznie myśli Leeann Mitchell, nie byłaby ani tak
popularna, ani tak sprytna ani tak wszechstronna. Byłaby jedną z wielu i każdym
można byłoby ją zastąpić, a tego akurat nie chciała. Przyklęknęła na mokrawej
glebie wyciągając z wnętrza pnia podniszczony pakunek. Miał być pusty, zawsze
taki był. Nikt przecież nie interesował się wywodami blond księżniczki
zamkniętej za drzwiami ekskluzywnej willi. Przypięła grzywkę tuż nad skronią,
która zyskawszy gram wilgoci wić się zaczęła niczym te macki meduzy. Rozerwała
papier opierając się plecami o drzewo. Czytała. Instynktownie wodziła oczyma po
starannie wykaligrafowanych literkach. Kpina zagościła na jej twarzy. Oto pan
książę wyrwany z XXI wieku postanowił zabłysnąć swą szpadą by zyskać sympatię
ślepoty. Ten śmiech, który wydobył się z jej gardła był naturalną koleją
rzeczy. Nazwala go w myślach idiotą. Na co niby liczył? Na wielogodzinny seks w
podzięce za zainteresowanie? Widziała go jak z grubym brzuszkiem wpycha w
siebie kolejne zestawy Fast Foodów, jak w szarawy rozwleczony sweter wyciera
tłuste parówkowe paluchy, jak chłepcze kaloryczną colę domagając się obsługi.
Tak, tylko na to mogły liczyć słodkie idiotki. Szansę dostaje się tylko w
określonym czasie. Skrzyżowanie dróg, i tak dalej. Podejmujesz decyzję i
skręcasz w lewo. Podejmujesz inną, skręcasz w prawo i trafiasz zupełnie gdzie
indziej. Otrzepała dłonie z resztek błota i trawy. Nie przypominała sobie by
kiedykolwiek wierzyła w takie ckliwe, romantyczne historyjki z podtekstem 'żyli
długo i szczęśliwie'. Będąc szczerym ona osobiście uważała, że Bóg po
stworzeniu ziemi, po pamiętnym grzechu pierwszych ludzi i po całej obietnicy
zagłady, zwyczajnie wypiął się na nich mówiąc 'róbcie, co chcecie, bo mi nic do
tego' Mogło tak być. Czy ktoś wątpiłby w to patrząc na cały głód, zawiść,
wojny, niesłuszne oskarżenia? Świat w założeniu miał być dobry, coś nie wyszło
mu w którymś elemencie, a skoro istniało tyle punktów potrzebujących naprawy to
czyż łatwiejszym nie byłoby powtórne stworzenie oazy zamiast naprawienie tej
skazanej na porażkę? To taka wersja próbna, czysto testowa beta gdzie, co i
rusz wiesza się system, a wirusy zjadają najistotniejsze detale. I ona była
taką opryszczką na ustach deszczowego Londynu. Odwróciła twarz w stronę
uciążliwego osobnika, który zbliżywszy się do jej małej przystani świętego spokoju,
zerkał z zaciekawieniem w oczach na to, co robiła. Czy ona go zapraszała? Czy
postawiła przed sobą tabliczkę z zachętą spędzenia z nią wolnego czasu? Czy
choćby wyglądała na kogoś, kto łaknął zainteresowania? Po trzykroć nie. A im
bardziej młodzian przysuwał się do niej w żółwim tempie tym bardziej wzrastał w
niej poziom irytacji.
- Co?! - Warknęła niezbyt uprzejmie podnosząc się z gleby. Wyższy był
od niej, choć delikatne rysy buźki świadczyły o młodszym wieku. Przekręciła
lekko głowę zerkając na niego z ukosa. Burza niesfornych loków, zielone źrenice
i szeroki uśmiech kogoś jej przypominały. Dałaby się zabić za to, że widziała
go niejednokrotnie. Nie potrafiła jedynie powiedzieć skąd wzięło się to uczucie
- Niczego nie kupię, nie jestem
zainteresowana pracą w agencji towarzyskiej, ojciec ostatnio wykupił mi nowe
ubezpieczenie zdrowotne, więc z całą pewnością nie potrzebuje twoich skromnych
usług. Do widzenia. – Westchnęła. - Chociaż
powinnam raczej powiedzieć, do niezobaczenia. - Zgarnęła z trawy rozłożoną
pod bokiem kamiennej alejki torebkę. A on stał dalej. Przemknęło jej przez
myśl, że to jeden z tych niereformowalnych ekshibicjonistów, co czekając na
swoją ofiarę pokazuje jej przyrodzenie. Płaszcza nie posiadał, choć nie było
pewnym czy nie zacznie się rozbierać z wierzchnich warstw odzieży. Wycofała się
beznamiętnie z pola jego widzenia, gdy ten szarpnął ją bezczelnie w swoją
stronę.
- Czego ty chcesz? Kasy? Panny do szybkiego numerku? Kontaktu do dobrego
psychiatry? Czy ciosu prosto w pysk? - Wywrzeszczała mu prosto w twarz
stając na palcach by, chociaż w ten sposób zrównać się z poziomem jego oczu.
Wybuchnął intensywnym śmiechem. On całkiem obcy miał czelność śmiać się z niej,
gdy mu na to nie pozwoliła. Zazgrzytała wściekle zębami powstrzymując się
resztką sił od rękoczynów. Gdyby nie tabun ludzi wokół zabiłaby go samym
spojrzeniem.
- Annie? - Co on powiedział? O co zapytał? Nie zgadzało jej się nic w
tej opowieści. Dlaczego nie poczęstowała go odpowiednio wymierzonym kopniakiem
by zakończyć tą komedię omyłek?
- Nie, Maryja dziewica, matka Jezusa z Nazaretu, cymbale. Radzę Ci mnie
puścić póki jestem jeszcze miłosierna. - Prawie była grzeczna. Jeszcze nie
polała się krew, a ona dostarczając organizmowi odpowiednią dawkę cukru zyskała
chyba niewyczerpane pokłady cierpliwości w stosunku do bezmózgiego towarzysza.
Annie. ANNIE. Park i drzewo. Ona tutaj i on patrzący z tym błyskiem w oku jakby
oczekiwał, że... Cholera chyba dotarło to do niej. Spadło na jej głowę niczym
rysunkowy tonowy sejf. Otworzyła go od środka i wyszła na zewnątrz widząc
milion kolorowych gwiazdek krążących wokół jej głowy. Ryzyko wpisane jest w
rolę znienawidzonej fame fatale. Uśmiechnęła się zalotnie, a rysy jej twarzy do
tej pory wyostrzone gwałtownym podrygiwaniem wewnętrznej wściekłości -
złagodniały.
- Louis? - Imię otoczone delikatną mgiełką pieszczoty wypłynęło
spomiędzy jej warg, gdy dotknęła z zaciekawieniem twarzy nieznajomego.
Wzdrygnął się lekko słysząc znajome imię. Nie takiej reakcji oczekiwała.
Sądziła, że pan szlachetny książę zapiszczy z radości odnalazłszy swoją
utraconą pseudo miłość. Brwi znów zwęziły się w grymasie niezrozumienia i
podejrzliwości. Jego ramię uniosło się nieznacznie w górę wskazując palcem na
życiową ofiarę. Połamany, poobijany ktoś. Kaleka ciągnie do kaleki. Cóż, jeśli
drwić z pozytywów i rozbijać związki to po całej linii. Podbiegła do niego
dziewczęcym truchtem. Zawirował w powietrzu koński ogon jej ciemnych włosów.
Wsunęła ramiona ostrożnie pod przytrzymywaną przez niego kulę
- Czekałam na Ciebie Louis.
- Jeśli Annie sądziła, że uwolni się spod jej wpływów to myliła się
niesamowicie bardzo. Nikt nie mógł igrać, z Leeann Mitchell - Miałam nadzieję, że przyjdziesz. - Podniosła
niespiesznie głowę natrafiając na radosny wyraz jego twarzy. Tak, to
zapowiadało wojnę i ona miała zamiar ją wygrać.