Rozdziały będą pojawiać się średnio co 10 dni ;)

Czy to takie trudne poświęcić pięć minut i napisać komentarz? Myślę, że nie.
Wiedz, że twoja opinia motywuje nas do działania ^^
Boli mnie... nas fakt, że według ankiety czyta nas 10 osób (przynajmniej tyle się deklarowało)
a gdy przychodzi co do czego, to tylko 4 osoby potrafią wyrazić swoją opinię.


15.06.2012

[xx7] Stupid Little Love

"pomyślał o przemijaniu, zapragnął trwania,
wzruszył ramionami, już gdzieś to słyszałaś.."


Może po prostu nie da się mieć w życiu wszystkiego. Może tylko te dobre chwile, wypełnione czułością i poczuciem bezpieczeństwa powinny wystarczyć za wszystko? Trzymał ją za rękę od chwili, w której przekroczyli szklane wejście oddziału chirurgicznego. Niby nic takiego się nie stało, zwykły wypadek, których wiele, a jednak czuła się niemożliwie zrozpaczona. Nawet fakt śmierci dziesiątek tysięcy afrykańskich dzieci nie robił na niej tak dramatycznego wrażenia. Może to przez to, że to co działo się w jej obrębie było tak łatwo namacalnym? Można było przejść obok tego obojętnie lub stanąć i zapytać cóż się stało? Położone setki kilometrów od niej, małe wsie stanowiły jedynie wiedzę teoretyczną, ból był teoretyczny i pomoc, jako tako wywodziła się bardziej od państwa niż od pojedynczej jednostki. Sama nie mogłaby zdziałać cudu. Nie przyniosłaby nikomu na plecach worka zboża. Po pierwsze nie posiadała go, po drugie ze względu na skwar i spiekotę, pewnie umarłaby z wycieńczenia zanim dostałaby się do wyznaczonej strefy. Nie była ignorantką. Cierpienie ludzkie odciskało w niej swoje ślady, ale prawda była dużo brutalniejsza niż cała ta kolorowa wizja pomocy, którą kilka miesięcy temu starała się nakreślić swojemu nauczycielowi Wiedzy O Społeczeństwie. Rozluźniła palce starając się uwolnić nieszczęsną kończynę spod władzy szatyna. Nie poruszył się od dobrego kwadransa. Wyszła z założenia, że oto nadeszła jej szansa ucieczki przed całą tą opiekuńczą szopkę. Zapadał zmrok. A może już trwał? Wiedziała, że powietrze ochłodziło się w swej strukturze. Radosne, łaskoczące promienie słońca przestały głaskać jej zaczerwienione dusznością policzki. Na krzesełku po lewej stronie jej postaci w najlepsze spał Styles. Spokojny, niczym niezmartwiony pochrapywał od czasu do czasu słodko wydymając usteczka. Gdyby mogła to zobaczyć, najpewniej wybuchnęłaby śmiechem. Nawet ona nie wyglądała tak przekomicznie, a jednocześnie słodko anielsko. Pociągnęła raz jeszcze rękaw bluzy wyciągając rękę o milimetr z chłopięcego uścisku. Przebiegło jej przez myśl, że łatwiejszym zabiegiem byłaby już amputacja niż wydostanie się z tej cielesnej pułapki. Właściwie, po co on sobie ją przywłaszczył? A tak, powiedział coś w stylu 'Bell? Jeśli Lou umrze chcemy żebyś wiedziała, że nie winimy Cię za to wszystko. To był jedynie wypadek, wierzymy w to.' I kiwali tymi swoimi główkami jak pacynki. Kiwali kierując strumień powietrza na jej rozpaloną cerę. Odetchnęła wtedy z ulgą, bo naprawdę potrzebowała ochłody, wentylacji, czegokolwiek kojącego żar i gorąc. Uniosła jedynie brew starając się zrozumieć ich tok rozumowania. Wróciła wspomnieniami do niefortunnego stąpnięcia. Stała wtedy pod samą ścianą, więc nawet gdyby chciała nie mogłaby się do czegoś takiego przyczynić. Dziwnym trafem czuła się wrobiona w mord. Mogli sobie tam oddawać wiarę we wszystko, co poprawiało ich samooceny, ale ona osobiście umywała od tego ręce. To ona przecież w tej drużynie była kaleką, to ona powinna się zabijać dwadzieścia cztery razy dziennie, siedem dni w tygodniu, tymczasem ktoś postanowił pobić jej rekord nieuwagi i odniesionych obrażeń. Dała sobie spokój z całym tłumaczeniem, sztucznym żalem, wyreżyserowaną rozpaczą. Potakiwała jedynie dowiadując się, że oni mogą ją pocieszyć, że nie ma po co płakać, że co się stało to się nie odstanie. Hmm gdyby dopiero tu przyjechała jak nic pomyślałaby, że oto wredny Tomlinson odszedł na tamten świat ledwie wchodząc w pełnoletni nieposkromiony niczym wiek. A żył przecież jeszcze. Przynajmniej tak było, gdy oddawali go pod opiekę sztabu znających się na rzeczy lekarzy. Przyrastała do tego nieszczęsnego krzesełka gdzie kazali im zaczekać. Telefonu? Brak. Automat? Okupowany przez szczebiocącą panienkę. Stojąc trzynaście minut przy kabinie wysłuchała dokładnego sprawozdania z jej ostatniej randki. Począwszy od wyjścia z domu w brokatowych pantofelkach, które zabłociły się podczas deszczu. Skończywszy na wymianie partnera w trakcie klubowej imprezy. Yhym. Interesujące. Jak to było? Dziwka to zawód, a kurwa to charakter? Wolała się nie wypowiadać na temat nieznajomej. Przypuszczała, że gdyby gdzieś po drodze natrafił się trzeci amant to i z nim nie byłoby problemu podczas nawiązywania bardziej intymnych kontaktów. Zrezygnowała po kwadransie wracając na swoje miejsce czując się, żoną, kochanką, przyjaciółką, pocieszycielką, wszystkim po kolei.
- Zayn? - Przejechała wskazującym palcem po grzbiecie jego nosa. - Zayn? - Powtórzyła czynność bardziej delikatnie niż poprzednio. Zaspany młodzieniec mruknął jedynie przeciągle ocierając grzbietem dłoni o twarz, która jeszcze niedawno stanowiła swojego rodzaju więzienie dla jego towarzyszki. Wolność klarowała się radosnym podrygiwaniem serduszka i słodkim drżeniem chichotu w gardle. Związała burze jasnych włosów na czubku głowy. Każdy pojedynczy, sterczący kosmyk przycisnęła do głowy, przejeżdżając po nim srebrną opaską wysadzaną tombakowymi kryształkami. Na jej zwieńczeniu lśniła kokardka pełna zielonkawych kamyczków. Jedyny prezent od ojca, który nie zniszczył się jak seria pozostałych. Nie rozpadł się w jej dłoniach niczym jej własne uczucia. Miła pielęgniarka zza dyżurującego kontuaru napełniła jej dwa kubeczki ciepłą, pachnącą cynamonem kawą. Doprowadziła ją pod drzwi 'pana obłożnie chorego'. Zapytała czy wszystko w porządku, starła z jej twarzy nie wiedzieć, kiedy rozmazany tusz. Poprawiła zwiniętą koszulkę. Musiała być dobrą matką. Pełną ciepła i miłości. Wnętrze Annie zakwiliło zrozpaczonym wrzaskiem. Brakowało jej takich skromnych, nic niekosztujących dowodów sympatii. Obca. Odległa od niej o milion lat świetlnych kobieta czuła się w jej towarzystwie dobrze. Czy taka właśnie byłaby dla niej Molly? Chciała w to ufać pełną piersią aż do utraty ostatniego tchu. Przytuliła się do niej czysto instynktownie jakby nigdy już miała nie wrócić, jakby nadchodził ostatni dzień końca świata. Zapukała w przeszklone drzwi czekając na zapraszające westchnienie.


Uparcie postanowiła być twarda. Udało jej się. Jednak zrobiła to wbrew sobie. Próbowała zapomnieć o wszystkim tym, co wywoływało smutek i utrapienie, co powodowało, że oczy tonęły w bladości niepogody. Nie mogła wymazać z pamięci obrazów dramatów, rozpaczliwych zwrotów i posępnych decyzji. Im bardziej starała się nie pamiętać, tym silniej wracało to w myślach, słowach, gestach. Przejechała dłonią po pustej ścianie starając się na oślep wymacać drogę do najbezpieczniejszej pozycji. Nowe terytoria jawiły jej się wizją dzikich stepów pełnych drapieżnych zwierząt atakujących z zaskoczenia. Kawa chlupotała niebezpiecznie blisko krawędzi kubka. Zwolniła, więc kroku łapiąc w płuca świeży oddech, zimny i orzeźwiający. Nic złego się nie działo. To jedynie wyobraźnia płatała jej figle. Gdyby, chociaż on...
- Uparłaś się na mnie, co? - Gdyby, chociaż powiedział jedno słowo sto razy prościej i milion razy wygodniej byłoby jej ocenić zagospodarowaną przestrzeń. Uparła się? Ona? Na niego? Dzisiaj? Wczoraj? W przeciągu niecałych czterdziestu ośmiu godzin? Co mogłaby mu powiedzieć? Nie warczał, nie krzyczał, nie rzucał się w szaleńczym amoku jak lew uwięziony w klatce. Może był zmęczony, a może zrozumiał. Lub jedno i drugie, tak w zasadzie byłoby najpożyteczniej. Odnalazła jego łóżko. Dłoń niczym muśnięcie motylich skrzydeł przemknęła po zagipsowanej nodze chłopaka. Ciepłe napoje wylądowały na jedynym płaskim blacie, na który potrafiła natrafić. Nie chciała się już dzisiaj kłócić, po co? Co miałoby to im przynieść?
- Niall się na Ciebie uparł, a ja uparłam się na niego, więc tłumacz to sobie tak jak jest Ci najwygodniej. - Tak łatwo stała się inną osobą. Nie była już wyjątkowa, bezbłędna, idealna jak bohaterka przesłodzonego romansu z katastrofą uczuciową w tle. Była nauczona cierpieć i walczyć, chciała przekazywać tą naukę dalej. Potrzebowała ją spożytkować. Jednoznacznie wiedziała czy kocha czy nienawidzi. To było takie oczywiste. Nieskomplikowane jak dodawanie w zakresie dziesięciu. - Wystraszyłeś ich idioto. Nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek wcześniej bali się tak bardzo. - Ona sama o mało nie wyzionęła ducha, a był jej przecież wybitnie obojętny. Jakim trzeba być pechowcem, żeby spaść z zabezpieczonych schodów? Tyle jego, że w tym wszystkim złamał sobie jedynie nogę i wybił duży palec. Z opisu chłopaków wyglądało to o wiele tragiczniej. Już snuła czarne historie o tym jak Louis jeździ na wózku inwalidzkim do końca życia, a ona jest współodpowiedzialna, bo wcale nie musiała na niego wrzeszczeć, bo na dobrą sprawę jego układy z przyjaciółmi nie były jej cholernym interesem.
- Przesadziłem, co? - Znów otworzyła usta łapiąc powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg. Myśli o nim wplecione miała we włosy i przecież nie mogła ot tak zdjąć ich z głowy. Stało się. Skoro miała czelność z butami wchodzić w jego paskudne nastroje to teraz nie mogła zatrzasnąć mu przed nosem drzwi wystawiając do wglądu tabliczkę 'Wystarczająco dużo mam własnych problemów by rozwiązywać jeszcze wasze'.
- Nie lubię Cię Tomlinson, więc błagam Cię, nie staraj się mnie udobruchać, bo i tak nic Ci z tego nie wyjdzie, ok? - Nie chciała kłamać, obiecywać zmian, niekończących się przyjaźni pełnych wzlotów i błagań o jeszcze. Jej życie było serią niepowodzeń, o które się nie prosiła, które wyplewiłaby gdyby tylko istniała taka możliwość. Stała na tym pieprzonym rozdrożu analizując dostępne kierunki podróży i modliła się o jakikolwiek znak by tym razem wybrać odpowiednio dobrze, a on? Cała horda ludzi troszczących się o jego dupsko, urabiała się po same łokcie by pokazać mu jak bardzo im zależy, a on potrafił jedynie zamykać się w pustce, chaosie i otępieniu. Różnili się, nie dało się tego ukryć. Oddałaby duszę diabłu gdyby ten zagwarantował jej, jego problemy. Kiwnęła w stronę stygnącej kawy. - Napij się, podobno to Twoja ulubiona. - Zadziwiające jak wiele można się dowiedzieć o człowieku siedząc w szpitalnej poczekalni. Mając za towarzyszy najbardziej gadatliwy odsetek całego Londynu. Owszem, czym była kawa z automatu w porównaniu z pysznościami parzonymi w małych kawiarenkach, gdzie przysiąść można było w trakcie niepogody, by zagłębić się w lekturę ulubionej książki. Boże jak ona tęskniła za tymi zamazanymi łzami literkami starej powieści. Jak tęskniła za zapachem starzejącego się papieru, który szeleścił pod jej opuszkami. Musiała używać nawilżających kremów by zniwelować to uporczywe uczucie mrowienia i ściągnięcia skóry, a jednak pomimo wszystko wciąż do nich wracała.
- Skoro tak bardzo Ci przeszkadzam to, dlaczego tak się o mnie troszczysz? Dlaczego nie pozwolisz mi po prostu zamknąć się w sobie i żyć jak dotychczas? Mam uwierzyć w to, że to wszystko z powodu Horana? Naprawdę mam w to uwierzyć Bell? – Nie, to nie było związane tylko z jej bratem. To miało w sobie coś głębszego. Nagle będąc z nimi uświadomiła sobie, że nie jest jedynym bytem we wszechświecie. Zobaczyła, jakkolwiek absurdalnie to brzmi, że ktoś inny także może być zmęczony. Poczuła, że nawet, jeśli nie potrafi siebie podnieść do pionu to jest w stanie przemówić do rozsądku innym. Słuchała go nawet, jeśli wyglądała na ignorantkę. Budowała w swoim umyśle obraz chłopaka złamanego na milion indywidualnych cząsteczek. Chciała go poskładać. Chciała odpędzić troski od własnej osoby. Chciała odetchnąć pełną piersią i zachłysnąć się tym zapachem, który roztaczał wokół siebie. Wrzeszczał na nią niczym ten rasowy psychol, a ona czuła się bezpiecznie. Czuła, że da radę, że sobie poradzi, że jest silna, niezniszczalna, że jest ponad wszystko zło. Jej ojciec pachniał identycznie. Kiedyś, gdy jeszcze nie przeliczali czasu na pieniądze wtulała się w jego szyje i nie oddalała się choćby na centymetr. Nie musiała jeść, nie musiała pić, wystarczyło jej, że on był, że ona mogła być przy nim. Dlatego tak bardzo oszalała. Wspomnienia wracały. Ludzka psychika wyczulona jest na aromaty przeszłości. Gdzieś tam w okolicach jej serca zakodowanych było kilka niezidentyfikowanych woni. Ich nagła materializacja powodowała błogość. Wmówiła sobie nawet, że jeden z nich należał do jej matki. Odwracała się, więc za każdym razem, gdy go mijała. Wpatrywała się w kobiety piękne i zapuszczone, bogate i biedne, modne i pozbawione wyczucia stylu. Wyobrażała sobie, że to ta jedyna, że podchodzi do niej i mówi jak bardzo brakowało jej przez te wszystkie lata. Wsuwała ramiona pod za duży, wełniany, udziergany przez babkę sweter, który został w jedynym pamiątkowym pudełku, wyniesionym na strych. Czuła, że jest w stanie poznać ją w tłumie. Że to nic trudnego, bo przecież nosi ją każdego dnia w duszy. Odwracała się za każdym, ale to nigdy nie była ona. Usta jej zadrżały w przypływie niechcianych uczuć. To takie głupie stać przed nim i czuć się prawie nagą, obdartą z wszelkich tajemnic. Musiała to opisać, musiała to podyktować Lee. Potrzebowała by wiedział o tym...
- Wierz, w co chcesz Louis. - Szepnęła zmęczona. Jej umysł w natłoku myśli dodał tylko jedno zdanie 'Nie ufaj mi. Nawet patrząc Ci prosto w oczy potrafię skłamać.' Przysunęła się do metalowego stoliczka. Drżąca dłoń podtrzymała kubek, gdy usta delektowały się smakiem napoju. Nie był idealny jak idealni nie byli ludzie. Gdzieś tam istniał w im zadziorny element goryczy. Lou poruszył się na łóżku. Nie powinna była odwracać się w jego stronę, lecz instynkt wyprzedził zdrowy rozsądek. Zawsze czuła się niezręcznie w takich prostych sytuacjach. Potykała się idąc przez życie. Nigdy nie czuła się normalna. Musiała stawić czoła śmierci, osamotnieniu i bólowi, ale jednocześnie nigdy nie czuła się równie silna. Ile zaprzeczeń było w jej jednej małej osobie, ile niezdecydowania i lęku przed niebezpieczeństwem. A on? W tym wszystkim stanowił kolejne możliwe zagrożenie. I tak też się zachowywał. Chwycił jej dłoń, przysunął do siebie i szepnął 'Przepraszam'. Nic więcej nie musiał dodawać. Bo ona tego nie potrzebowała. Bo dała się zapędzić w kolejny ciemny kąt gdzie brakowało dopływu światła. Wcisnęła głowę w to miejsce gdzie kończy się obojczyk, a zaczyna szyja. Cierpienie nią wstrząsnęło. Chociaż powtarzała sobie niezmordowanie, że ma siłę by przez to przejść miała też świadomość, że samotność niszczy największych herosów. Rozszlochała się niczym to niechciane przez nikogo, porzucone przy wejściu do sierocińca, dziecko. Rozpłakała się tak żałośnie i tak rozpaczliwie, że całe jej ciało podrygiwało w nieszczęściu. Ciepła dłoń chłopaka przesunęła się z jej ramion ku łopatkom. Pachnący pomarańczami oddech kołysał lekko kosmyki jej włosów, gdy mruczał uspokajające 'już dobrze, wszystko będzie dobrze' Nieprawda. Było coraz gorzej. Ścisnęła w dłoni pomięty, wilgotny materiał jego koszulki. Ilekroć starała się wejść na tą górę wytrwałości, tym upadek był brutalniejszy. Wilgotne usta ucałowały czubek jej głowy. Zamarła w bezdechu. Nie tak miało być. Była zardzewiałym kołkiem z jednym żelaznym ostrzem wbitym we własną pierś, a teraz nagle ktoś postanowił go wyciągnąć? Spłoszył ją chyba bardziej niż nagłe oświadczyny właściciela stacji benzynowej gdzie zawsze tankowała. Wstała przecierając rękawem twarz. Musiała wyglądać żałośnie, rozmazany makijaż, czerwone podkrążone oczy. Kolejne szarpnięcie. Sięgnął do jej twarzy, jej dłonie wylądowały dokładnie na wierzchu jego własnych.
- Muszę Ci coś powiedzieć Bell. - Nie, nie, nie, na co Ci to chłopaku? Nie mogłeś tego zostawić tak jak jest? Musiałeś to psuć. Krzyczała na niego w duszy z całej siły, krzyczała i szukała powodu, dla którego mogłaby go znokautować, dobić, poćwiartować. Ciepłe powietrze z jego ust bezwstydnie krążyło po jej zaróżowionej twarzy. - Chce Ci coś powiedzieć Bell. - Jeśli chciał mówić powinien był to zrobić szybko, bezboleśnie. Jęknęła rozluźniając jego zaborczy uścisk.
- Nie możesz Louis, ja nie chce żebyś mówił. - Głos jej się łamał, a w gardle pomimo wcześniej wypitego płynu zapanowała suchość. Liczyła jeszcze na ten cud, w którym dobroduszny supermen wpada przez okno ratując z rąk oprawcy zacną dziewicę. Za blisko, stanowczo za blisko znalazł się jej bezpiecznego okręgu. Nie ufała mu do tego stopnia by dopuszczać go na taką odległość. Musiała zachować spokój, tak powiedziałby Niall. Niall miał zawsze rację. Niall wiedział zawsze lepiej. Męskie dłonie opadły nagle na pościel, a ich właściciel z głuchym gwizdem wypuścił z płuc powietrze. Cały czas miał przed oczami wczorajszy wieczór. Jasny, pełny księżyc, pochmurne, czarne niebo i ona. Dużo weselsza niż dzisiaj. Pełna niezidentyfikowanej pociechy. Garnąca się do ludzi niczym domowy zwierzak oczekujący smakołyku. Ta dziwna ostrożność parująca z każdego pora jej skóry była jego winą? Nie mógł odszukać innej przyczyny. Nie mógł uchwycić się żadnej myśli, niczym to drzewo gubiące liście zapominał, o czym przed chwilą rozmyślał. Potrafił jedynie patrzeć. I bać się też potrafił, gdy widział zlękniony cień dziewczyny, która być może nie była tą, za którą ją wziął. Ocenianie ludzi po pozorach to jak ocena treści książki po przeczytaniu pierwszej mało wnoszącej do tematu strony. Nic na niej nie było. Zero historii, brak choćby jednego poruszającego cytatu, a pomimo wszystko brnąłeś dalej sądząc, że gdzieś tam za kolejnym rozdziałem odnajdziesz sens całego zapisu. Może i ona posiadała w swojej psychice drugie ukryte dno, o którego istnieniu starała się zapomnieć?
- Ty się mnie boisz. - jęknął równie w silnym zdenerwowaniu, co jej własne - Ty się mnie naprawdę boisz. - Nagle wszystko runęło, a Bóg zabrał mu serce. Pojawiła się burza, a on kolejny raz został sam na zakrwawionym polu bitwy.


- Holden? A może warto byłoby gdybyś powiedział jej to, co powiedziałeś mi? Troszczysz się o nią, jesteś po jej stronie, po co to ukrywać? Nie zależy Ci właśnie na tym by zrozumiała Twoje uczucia i by była Ci wdzięczna? To wszystko wyjaśni, wszystko poukłada. - Gdyby to było takie proste jak wydawało się Cleo. Nie siedziałby z czystej przyjemności w matni własnych uczuć. Nie katowałby się jak grzesznik idąc na klęczkach do bram największej z wybudowanych świątyń. Już dawno wszystko poukładałby obkładając strony owej powieści tęczowym papierem. Tutaj, w mroku samotnego pokoju, trzymał jej wspomnienia i zapach jej perfum. Nie potrzebował litości, dawnego poczucia przynależności, które wyparowało wraz z pierwszym wypalonym papierosem, z pierwszym odbytym stosunkiem. Nie chciał by ona miała wobec niego jakiekolwiek zobowiązania ze względu na przeszłość. Chciał by nie robiła niczego wbrew sobie, by z upływem czasu otworzyła się na nowo na lepszy świat i by właśnie w tej odbudowanej rzeczywistości pokochała go bezwarunkowo za to, jakim był a nie przez to, jakim chciano go widzieć.
- Cleo, ja nie potrzebuje dziewczyny, która jest mi coś winna, nie potrzebuje kogoś, kto będzie czuł się przeze mnie zmuszony do czegokolwiek, do radości, do uczuć, do zważania na moje emocje, potrzebuje mojej Annie a tak się składa, że jej aktualnie nie ma. I nie chce przyspieszać jej powrotu, bo jedyną istotną dla niej rzeczą w tym momencie jest czas. Nawet, jeśli ma to potrwać całe stulecia. To nie jest istotne, ona jest ważna. Gdybym wiedział, że jej sercu pozostała jeszcze tylko określona ilość uderzeń, liczyłbym każde z nich z osobna nie przyznając się do niczego by jej nie zasmucać. - Z perspektywy czasu wszystko wydawało mu się takie zwariowane i nierealne. Ona, tamto lato i zakurzone słońce. Chciał, a nie potrafił sobie przypomnieć, jakiego koloru była jej sukienka, gdy wspinała się na niezdobyte nigdy przez nikogo, spróchniałe drzewo by zaraz z niego spać po raz enty. Usypał jej wielką kopkę siana tuż pod tym nieszczęsnym monumentem przyrody. Liczył w duszy na cud by w końcu jej się udało i by przyszła do niego tak niesamowicie zadowolona z własnego wyczynu. Tradycyjnie przygarnąłby ją wtedy do własnego boku i skradając pocałunek z malinowych ust szeptałby jak bardzo jest dumny ze swojej małej, niepozornej, wielkiej dziewczyny. Mógł unosić się honorem i kłócić się z nią milion razy w ciągu jednego popołudnia, ale nie był w stanie wpuścić innej na jej miejsce. Tak, może Lee miała rację, nazywając to uczucie obsesją? Może Bóg się pomylił w podarunku, jaki mieli zyskać?
- Boisz się, że ona tego nie odwzajemni, prawda? Boisz się tak bardzo, że wolisz uciekać we wspomnienia niż zyskać nowe. Znamy ją trochę Holden. Nigdy nie byłaby z kimś jedynie przez wzgląd na obietnice. Wszyscy złożyliśmy jakieś przyrzeczenia, które z czasem nie były godnymi uwagi. Rozmyśliliśmy się, życie nas zmieniło, przestaliśmy kochać to, co było całym naszym światem i zaakceptowaliśmy to, co chcieliśmy zniszczyć. Annie nie jest inna.
Potwierdzający ruch głowy, gdy umysł nie chce zmusić krtani do wytworzenia dźwięków. Nie było, o czym mówić. Zagadka została rozwikłana. Przeskoczona w całym tym absurdzie. Przymknął jedynie oczy wracając wspomnieniami do chwil prostych i pozbawionych wszelkiej presji. Do chwil, w których mógł z nią leżeć w zasłonie płaczących wierzb, tak wyraźnie widząc w jej błękitnych oczach nie tylko błysk, ale i odbicie jego piwnych tęczówek. Jednoczyły się i rozchodziły, zaraz jednak wracały znów nie blednąc ni na sekundę.
- Wolę ją kochać pełną piersią po cichu niż tracić ją na głos Cleo, wolę kochać ją szeptem...


- Annie? - Gorące dłonie z dala od twarzy, choć powinny na niej być. Słodkie usta z dala od warg, choć powinny po nich mknąć jak w podroży za jeden uśmiech. Ciało za daleko ciała, gdy Twoje własne żebrze o kontakt. Gdy minuty wleką się zbyt długo, a jeden krok jest skokiem z wyżyny w dolinę pełną cierni, pełną wbitych w glebę pali, co rozerwać mają Cię na strzępki.
- Nie możesz mi tego powtarzać bez końca Holden, nie możesz mnie urywać i więzić, pozwól mi... - Przełknęła napływające łzy, przełknęła gulę rosnącą w gardle, zadławiła się wspólnymi planami, marzeniami snutymi z tyłu głowy, gdzie dzwoniły dźwięcznie, jako te kielichy konwalii, gdy pierwsze pszczoły sączą z nich nektar życiodajny. - Pozwól mi odejść. - Jak ta wariatka pragnęła żeby był o nią zazdrosny, żeby żal dupę ściskał, że coś tak wyjątkowego przeszło mu koło nosa. Ale z drugiej strony gdyby tylko powiedział, że źle zrobił, i że mu na niej zależy, rzuciłaby mu się w ramiona i nigdy nie puściła.
- Skarbie? Ty już ode mnie odeszłaś. - To nie miłość odchodzi, to ludzie. Może kiedyś, przypadkiem miną się na ulicy i poznają się na nowo by lepkimi od szampana palcami przejechać sobie po ustach i powiedzieć jak bardzo tęsknili...


- Dlaczego miałabym się Ciebie bać? - Zamrugała gwałtownie przytulając się plecami do zimnej tafli okna. Pustka. Stała tam i nie czuła kompletnie nic. Nie chciała by winił ją za to, chciała by winił jego. Bo to on, on zabrał jej wszystko i uciekł. Schował się gdzieś pomiędzy światami gdzie nie miała prawa wstępu. Ukrył się tak idealnie jakby zabawa w chowanego była jego ulubioną rozrywką. Ile razy powtarzał, że mógłby kochać ją jeszcze bardziej w tym mieście gdzie słońce nigdy nie gaśnie? Przesuwał się pod jej skórą, przypominając o sobie. To było samobójstwo. Droga przez mękę. Krzyżowa ścieżka. Granicy mur nie zamienił w pył, nie pokazał jak żyć, gdy światło zgasło bez uprzedzenia.
- Tego właśnie usiłuje się dowiedzieć Bell. - Czy była jakaś szansa? Fragment światła na końcu tunelu? Powód do walki? Czy była jakaś szansa na to, że właśnie ona dochowałaby jego tajemnicy? Wydawała się tak idealnie dopasowana do jego wzoru strażniczki sekretu. Niedopowiedzenia zbyt długo noszone we wnętrzu potrafią strawić organy. Doprowadzają do wrzenia mózg. Sprawiają ból, fizyczny, psychiczny, emocjonalny, każdy inny. Ścisnął w dłoni podartą zapisaną kartę, którą starał się zapełnić własnymi przeżyciami zanim jeszcze tutaj przyszła. Mądrzy ludzie mówią, że dobre rzeczy wymagają czasu, ale tak naprawdę wspaniałe rzeczy dzieją się w mgnieniu oka. Chwila nieuwagi i bam coś się zjawia, nawet jeśli nie potrafimy tego sprecyzować, żadnym ze znanych nam słów, coś tam istnieje okraszone toną strachliwych emocji i niedopuszczanych do głosu uczuć.
- To zdrowy rozsądek Panie Tomlinson, niektórzy ludzie jeszcze go posiadają. - Nie należała do ludzi, którzy znoszą cierpliwie niepokój i trwogę i nie mają siły spojrzeć im śmiało w oczy. Ona przeciwstawiała się temu wszystkiemu bez względu na konsekwencje. To, że była tutaj, że jeszcze nie wyszła, świadczyło jedynie o jej możliwościach szerokiej kontroli własnego lęku. Nawet by jej nie zatrzymał unieruchomiony wyciągiem, szyną, gipsem i bandażami. Mógłby jedynie przywołać ją głosem, a dźwięki mają to do siebie, że z czasem roznosząc się w przestrzeni bledną i zanikają. Nie musiałaby nawet wracać. Nic by nie musiała.
- Niektórzy ludzie stracili bezpowrotnie możliwość cieszenia się z rzeczy małych. - Ona czy on? A może jednak oboje w tym tkwili? Przeskakiwali z tematu na temat wnosząc w podtekstach całą gamę niewypowiedzianych myśli. Oblizała spierzchnięte wargi kierując wzrok za torem rozbrzmiewających słów. Gdzie podążali nie patrząc na cały otaczający ich świat? - O co z Tobą chodzi Bell? Co takiego Ci się stało? - Pytania, jedno, dwa, morze całe i wodospad. Brak odpowiedzi. Zatrzaśnięte drzwi możliwości odwrotu. Gdyby zapytał ją zeszłego lata, co się stało, opowiedziałaby mu całą historię wzlotów i upadków. Zanudziłaby go wspomnieniami z przeszłości, które wydawały jej się godnymi uwagi. Kiedyś potrafiła mówić długo i wyczerpująco, zmuszała ludzi do słuchania, do oceniania, do zapamiętywania jej drobnych kroczków. Budowała mosty. Wdzierała się z impetem rozszalałego tajfunu w dusze obcych, którzy nagle stawali się tak bardzo bliskimi. Potrzebowała ludzi. Systematycznie dopieszczała ich komplementami, zaproszeniami na świeże cytrynowe ciasto. Pielęgnowała przyjaźnie aż niespodziewanie zgasło w niej wszystko, co szalało ogniem czystym. Jak Kaj, któremu w oko wpadł lodowy odłamek. Nikt go nie wyjął, przemieszczał się, więc wzdłuż kanalików łzowych. Obrał drogę, zlokalizował cel i zmroził cały sercowy mięsień. Lód. Niemożliwy do skruszenia. Od czasu do czasu jakiś czuły gest czy wypowiedziane słowo naruszały jego kilkocentymetrową powierzchnię. Później nadchodził podmuch przerażającego arktycznego wiatru i wszystko wracało do dziwnej, neutralnej normy. Gdyby tylko dało się złożyć reklamację na życie, nie zawahałaby się.
- A o co chodzi z Tobą Lou? Może o to samo, co ze mną? Nie potrafimy już żyć tak pięknie jak dawniej, nie chcemy by nas bolało, bo okazuje się, że wcale nie jesteśmy tak silni. Może ja, tak samo jak i ty boje się tego, że gdy dopuszczę do siebie ludzi, gdy im zaufam i gdy opowiem wszystko to, co chcą usłyszeć nie będzie już nic, co ich przy mnie zatrzyma? Może boje się być płytka i przewidywalna? Boję się być prosta i nieskomplikowana.
Była czarno-biała, chociaż kiedyś podobno jej wargi robiły się czerwone, gdy wpadała w furię. Jej oczy lśniły błękitem, gdy rodziła się w niej nadzieja, a włosy odbijały jasny blask światła, gdy zasypiała tuż nad ranem wtulona w znajome pomocne ramiona. Przemknął spojrzeniem po jej twarzy, dotarł do poruszającej się z wolna klatki piersiowej. Ręka przytulona do miejsca, pod którym biło prawdziwe życie. Dociśnięta aż do boleści. Czerwona z uścisku. Nie, Bell Horan nie była płytka w żadnym elemencie swojej postaci. Była tak zaskakująca jak nagłe przypływy i odpływy morskich fal.
- Powinnaś już iść, powinnaś mnie zostawić. - Opadł na plecy. Roześmiał się bezgłośnie kontemplując własną głupotę. Rany nie są po to by dzielić je na dwoje. Nie miał prawa, żadnego cholernego prawa zrzucać na nią własnych problemów. Niall chciał z nim porozmawiać, Harry wysyłał błagalne sygnały, Liam patrzył ze smutkiem w oczach, Zayn siadał przy nim będąc w ciszy na wyciągniecie ręki. Odrzucił ich wszystkich. Jednego po drugim. Niewdzięcznym słowem, krzywdzącym gestem. Dlaczego więc tak lgnął do tej myśli by wyznać to jej? Była obca, nie mogła go ocenić, nie mogła go sprzedać. Szklane drzwi przesunęły się po metalowej szynie. Obrócił twarz starając się dostrzec znajomą twarz. Nie było jej. Została jedynie jej racja. Został jej głos w jego umyśle. Tak bardzo, niezaprzeczalnie bardzo się lękał. Być silnym to stanąć na wysokości zadania. Uwierzyć w siebie i przeć do przodu, choć łzy cisną się do oczu. Kiedy to zrozumiał? Kiedy to pojął? A może wciąż to do niego docierało?


Annie? Jest dokładnie dwudziesta druga siedemnaście. Dalej się nie odzywasz. Nie mam nawet pojęcia czy odsłuchujesz te nagrania. Przerażasz mnie. Bo jeśli jednak wiesz, co się dzieje mogłaś... Nie chce nawet o tym myśleć, na jaki idiotyczny pomysł mogłaś wpaść. On jest tego wart Annie? Jest wart cofania się w przeszłość by odnaleźć zaginione elementy układanki. Odpuścił sobie, dlaczego do cholery ty też nie potrafisz tego zrobić? Nie dba o Ciebie, nie interesuje się Tobą, mieszka z Cleo, jest im dobrze, a Ty krążysz po jego asteroidzie z setką innych gwiazd i czekasz na cud powtórnego istnienia. Wszystko, co kiedykolwiek do niego czułaś to bezradność uwięziona przez egoistycznego babiarza, przeżuł Cię i wypluł, dawałaś się nabrać tyle razy, że to aż śmieszne. Zapytam Cię ostatni raz. Jesteś w stanie dokonać wyboru? Albo ja Twoja jedyna przyjaciółka i święty spokój albo on, wieczny palant z grupką rozochoconych nastolatek za plecami. Widzisz tą subtelną różnicę? Kto Cię nie zostawi Annie? Kto nie porzucił Cię ostatnim razem? Nie chce wskazywać palcami, wiesz to, po prostu wygodniej jest Ci kłamać. Kiedyś to się skończy Annie tylko, że mnie wtedy już nie będzie.


Zimno przenikało przez zwiewny materiał sukienki. Porzucone na szybie wentylacyjnym trampki stukotały o żeliwne kratki tworząc w ciszy specyficzną melodię. Butelka alkoholu w jej dłoni nie była niczym niezwykłym, kochała zapijać smutki by nie ewoluowały w rozpacz. Ubóstwiała wyłączać swój umysł na kilka godzin czy na wieczór cały. Dym dobywający się z zapalonego papierosa pozwalał skupić się jedynie na rozkoszy. Dawno się tak nie czuła. Prawie bezbronna. Pozbawiona pancerza ochronnego niczym ten żółw wyjęty ze skorupy. Usiadła na szpitalnym gzymsie spuszczając nogi w przepaść. Ile dzieliło ją od podłoża? Kilka a może kilkadziesiąt metrów? Nieważne. Gdyby teraz spadła byłoby to takie poetyckie. Zatracona w swoich emocjach, córka bóstw w rozpaczy targnęła się na swoje życie nie widząc kresu niekończącej się opowieści. Zachichotała przepijając gorzki posmak nikotyny. Osiemnaście lat. To taki głupi wiek. Jeszcze nie dorosły, a już nie dziecko. Nawet nie zapytali jej o dowód. Wygląd anioła, dusza diabła. Zaprzysięgła się szatanowi oddając mu ciało i umysł. W jej głowie żałosna orgia barw, erotyczny spektakl wijących się w pokusie pragnień. Gdyby, chociaż miała, z kim to dzielić. Jedno imię powracające niczym bumerang, jedno imię wydobywające ją z głębi. To takie głupie, gdy obiecujesz poradzić sobie ze wszystkim na przekór rzeczywistości, gdy wołasz o pomoc w ciszy w bezruchy warg, gdy płaczesz samym spojrzeniem, które nie wyraża nic prócz pustki. Wiedziałby. Wiedziałby tak cholernie mocno. Czułby to we krwi. Pulsującą gorycz wymieszaną z pokusą. To pieprzona śmierć kliniczna. Dajesz się odciąć od tlenu, a gdy otwierasz oczy na nowo, żyjesz w zamkniętym, szczelnym, czarnym worku. Panikujesz. Wrzeszczysz. Nikt nie słyszy, bo któż mógłby? Błagasz o niego jednym z ostatnich oddechów. Nie wstawaj kochanie w pijackim amoku, gdy życie Ci jeszcze miłe. Tak łatwo jest się zatracić, zapomnieć, dać się oszukać. Jeden krok przed siebie. Rozkładasz ramiona jakbyś latać chciała. Stąpasz po wąskiej ścieżce. Butelka pełna whisky chlupocze zachęcająco. Serce jeszcze czasem lunatykuje, to nie ma żadnego znaczenia. W powietrzu czuć jakby szept letnich wspomnień. Miałaś wszystko. I on był Twoim wszystkich, aż nadeszło kłamstwo jesiennych dni.
- Annie?!?! - I oto Twój kat nadciąga z zaświatów, szczycąc Cię swym spojrzeniem oczu przecudnych, a jego język kłamliwych obietnic pełen tworzy dla ciebie nadzieję. Dlaczego więc nie wpaść w jego sidła i ukołysać zmysły? Łyk alkoholu za ten pamiętny maj. I za każdy późniejszy. Następny. Kolejny. Pierwszy i ostatni. Za niego. Za wiarę. Za miłość. Za śmierć. Umierałaś już tak wiele razy, na co Ci, więc kolejny zgon?
- Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz.